Prawdę mówiąc, Pasję uznawałem za słaby film (interesujący tylko tematycznie + aramejski). Ale widocznie nie znam możliwości Pana Mela... Nic to poza radosną rozwałką momentami stylizowaną na para-dokument. Fabuły potworek ten nie ma ani trochę - nie dziwię się zresztą - popełnił ją sam Mad Max... Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że właściwie jedyne, co odróżnia ten film od reszty, to kostiumy i oryginalny język Majów - gęstsza "dżungla" jest nawet w łódzkiej palmiarni... Równie dobrze, mógł go umiejscowić w dowolnych czasach z drobnymi modyfikacjami pożal-się-boże scenariusza. W całym filmie może są dwa - góra trzy niezłe ujęcia. O muzyce nie warto wspominać. A już kompletnie rozłożyła mnie na łopatki scena ucieczki przed "jaguarem" (btw. pierwszy raz widzę czarnego w Ameryce Środkowej) - nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać, gdy główny bohater uciekał co najmniej minutę. Nie trzeba gigantycznej wyobraźni, żeby wiedzieć, ile czasu takie kocię potrzebuje żeby zatopić swe pazurki w zadku naszego gwiazdora. Zresztą od kiedy koty tak gonią (polują)? Swego czasu odrobinę interesowałem się amerykańskimi kulturami (zarówno północnymi, środkowymi jak i południowymi) i nwijak ma się ten obraz do faktó czy też moich wyobrażeń - wiem, czepiam się, w końcu to tylko film rozrywkowy. Reasumując - radosna sieczka ku uciesze gawiedzi, z pseudo - antropologicznym, typowo hollywoodzkim zabarwieniem. No, pofilozofowałem, pomądrzyłem, wyżyłem (się) :D