Cały film obserwujemy narastającą przyjaźń między Mario i Joe, potem rozczarowanie, by na koniec Mario przejechał po kumplu, a potem nagle obudziły się w nim ludzkie odruchy, a po jego śmierci, doładowany czekiem na 6000$ (w 1953 można było za to kupić dom w USA, a w latynoskim wypiździewie żyć jak król), z zakochaną kobietą czekającą na niego, uparcie dąży do samobójstwa w rytm 'Błękitnego Dunaju'.
To już bardziej godni współczucia są bohaterowie remake'u, wszyscy mający coś na sumieniu, którzy faktycznie mieli przed czym uciekać i mieli powody, by ryzykować życie za marne 8000 pesos.
Ogólnie film naprawdę mnie zaciekawił, trzymał pod napięciem niemniej niż zrealizowany z nowszą technologią (i okraszony rewelacyjną muzyką Tangerine Dream) remake Friedkina, i tym bardziej nie mogłem się doczekać zakończenia wątków.
O ile wysadzenie w powietrze Luigi i Bimbo było podyktowane przypadkiem, o tyle śmierć Joe i Mario to było takie żałosne urwanie filmu, by na siłę wprowadzić dramatyzm i dociągnąć historię do końca.