Cóż za emocje! Początek: niepokojące niedomówienia, ekscytujące prześlizgi kamery; dobrze, że
mam pod ręką kubek gorącej herbaty i kocyk, który można narzucić na głowę i poprosić o azyl,
gdyby napięcie było nie do zniesienia - pomyślałam. Niestety, po chwili "prysły zmysły". W
straszliwym, postindustrialnym krajobrazie miasteczka - sielski domek na peryferiach, gdzie w
spokoju i dostatku mieszka (bardzo niekorzystnie ucharakteryzowana) Jessica B. z jakąś kobietą
(ko-leżanką?) i synkiem (szczęśliwym dzieciakiem, budującym wulkany z proszku do pieczenia i
octu). Dziwnie, ale zachęcająco.
Zardzewiała ciężarówka w zestawieniu z legendą o "Drągalu" (aka-tłumacz!) daje podstawy do
dalszych spekulacji ale kiedy wreszcie dowiadujemy się kim był kierowca.... No sorry, po takiej
akcji? A później jest tylko gorzej. Dzieciak w wieku mniej więcej sześciu lat, niespełna dobę po
tym jak budował wulkany z proszku, zmienia preferencje pod wpływem krótkiej rozmowy z
agresywną babą od psów... Hipnoza? Błyskawiczne pranie mózgu? A to dopiero połowa filmu.
Są takie scenariusze, w których rozwiązanie następuje w piątej minucie od końca, ale akcja
prowadzona jest po mistrzowsku, jak "Szósty zmysł" czy "Inni". Scenariusz "Człowieka z Cold
Rock" w tym zestawieniu jest amatorską próbą zmierzenia się z wielkim kinem. Niestety, bardzo
nieudaną. Ja rozumiem, że trzeba ratować: dzieci, wieloryby i afrykańskie słonie, ale
niekoniecznie w ten sposób.