Od początku filmu cała przemiana jest zbyt oczywista - reżyser podchodzi z otwartą przyłbicą,
zbyt dużo kart odkrywa, by widz mógł być zaskoczony w dalszej części filmu. Aronofsky właściwie
„przesypia” swój film, dopiero w końcówce odzyskując rezon i przypominając nam, że to jednak
on siedzi na reżyserskim stołku.
Finałowa scena baletu w przy akompaniamencie muzyki Czajkowskiego zaaranżowanej przez
Clinta Mansella jest urzekająca w swoim ruchu, oddającym całe piękno baletu. W sztuce można
zakochać się aż do śmierci – to efektowny finał na miarę tego z klasycznego Jeziora łabędziego.
Gdybyż tylko cały ten film był taki...
Całą recenzję Czarnego łabędzia znajdziecie na moim blogu:
http://dzienniki-kinowe.blogspot.com