Ten film woła o pomstę do nieba. JAK można było zarżnąć potencjalnie arcyciekawą opowieść o dystopii, ograniczeniach wymuszanych na społeczeństwie w zamian za brak wojny, "idealną" równość i harmonię; opowieść o społeczeństwie nieledwie wypranym z człowieczeństwa czy wreszcie o młodym człowieku, który uczy się kwestionować otaczającą go rzeczywistość?
Jak widać - można było, bardzo łatwo, nie tylko prześlizgując się po macoszemu po obrazie świata przedstawionego w książce Lowry, ale przede wszystkim tworząc scenariusz, którego druga połowa ABSOLUTNIE nie trzyma się kupy, ale do której - oczywiście! - wepchnięto obowiązkowy wątek miłosny dwójki nastolatków i happy end, oba z tyłka wzięte (że tak się ładnie ocenzuruję, bo na klawiaturę cisną mi się zgoła inne słowa). NIC tam nie ma sensu, od "błahostek" takich jak prawomyślny kolega głównego bohatera pojawiający się znikąd na jego drodze już po ciszy nocnej, po magiczne pokonanie kilku stref klimatycznych w ciągu jednego dnia (?) przez bohatera z niemowlęciem na ręku. (Jeśli to nie był jeden dzień, to moje gratulacje dla dziecka, które potrafi żyć samym wspomnieniami; pokarm, woda czy ochrona przed palącym słońcem pustyni są mu widać niepotrzebne). A to tylko niektóre z idiotyzmów, jakie zobaczyłam w kinie.
Czytałam kiedyś książkę Lois Lowry. Z tego, co pamiętam, tam też zakończenie nie powalało realizmem, ale na sto procent nie było aż tak absurdalnie i wymuszone. Czy twórcy filmu założyli, że jeśli widz nie dostanie pięknej panienki ocalonej w ostatnim momencie i kiczowatych scenek z poruszonymi do łez ludźmi, którzy w pięć sekund przyswoili to, z czym głównych bohater MĘCZYŁ SIĘ MIESIĄCAMI, to ich "dzieło" nie okaże się dość dobre? No, to się pomylili.