Przypadkowy i być może lekkomyślny Czytelniku! Nim przejdę do sedna, uprzedzam, iż osoby, które nie życzą sobie poznania odpowiedzi na pytania związane z fenomenem przypadków spotkań z Wielką Stopą, bowiem pragną nadal czerpać radość obcowania z rzekomą tajemnicą, zdecydowanie nie powinny czytać poniższego materiału. Podobnie rzecz się ma z ludźmi, którzy lubią myśleć, że są obdarzeni bogatą wyobraźnią i woleliby nie konfrontować tego wyobrażenia z rzeczywistością. Jeżeli czujesz, że sprawa Wielkiej Stopy ma dla Ciebie wymiar osobisty i chcesz, aby Twoja intymna relacja z tym tematem pozostała nietknięta przez prawdę, ponieważ z jakiegoś powodu nie jesteś jeszcze na nią gotowy, to również nie powinieneś korzystać z okazji poznania odpowiedzi.
Skoro jednak postanowiłeś czytać dalej, to wiedz, iż wszystko jest względne i uwarunkowane, zatem próby bezwzględnego przykładania własnej miarki do tego, czym w swej nieskończonej obfitości może poczęstować Cię rzeczywistość prowadzi jedynie do rozczarowania, na które sam się w ten sposób skazujesz. Wyjaśnienia, jakkolwiek prawdziwe, mogą się dla Ciebie okazać o wiele trudniejsze do zaakceptowania niż ich permanentny brak. Zatem zostałeś ostrzeżony, dokonałeś wyboru, dobrowolnie przekroczyłeś granicę tajemnicy i wiesz, że nie ma już powrotu do tego, co dotąd uznawałeś za pewnik, a co okazało się jedynie uporczywym złudzeniem. Porzuć więc niedorozwinięte koncepcje wieku dziecięcego i poznaj wreszcie prawdę.
Jak to często bywa, wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. W tym przypadku w Czechach, które w roku 1911 były jeszcze częścią Austro-Węgier. Konkretnie chodzi o piwiarnię U Cycatej Haneczki, stanowiącą naonczas istotną część instytucjonalnego kręgosłupa społeczności miasteczka Česká Lípa.
Jak wiele czeskich piwiarni, również U Cycatej Haneczki mogła się pochwalić bogatą historią. Żeby nie być gołosłownym, nadmienię jedynie, iż ów zacny przybytek powstał w roku 1889, a swą urokliwą nazwę zawdzięcza nadzwyczaj obfitym kształtom żony właściciela, niejakiego Borouska Paćabonku. Niechaj nie zwiodą Cię obco brzmiące imię i nazwisko, gdyż Paćabonku był Czechem z dziada pradziada i wiernym poddanym Jego Jaśnie Oświeconej Cesarskiej Wysokości, zaś polsko-rumuńsko-słowackie pochodzenie uszlachetniało również kilka kropel krwi starego rodu kupieckiego, którego długie genealogiczne korzenie sięgały Bengalu. Wiosną roku 1911 Haneczka Paćabonku Starsza nie obsługiwała już klientów piwiarni, gdyż do tamtej chwili interes tak się rozwinął, iż była zmuszona poświęcić się wyłącznie rachunkowości. Jednak klienci nie narzekali z tego powodu. Niemożność podziwiania znad kufla zgrabnie manewrującej między stołami Haneczki Starszej w pełni rekompensował im widok pełnej powabu Haneczki Młodszej, najstarszej córki Borouska, obdarzonej przez naturę równie hojnie, jak jej piękna mać i płynącej dumnie poprzez sale biesiadne niczym hiszpański królewski galeon. Wiesz już tedy, Czytelniku, co prócz złocistego trunku przyciągało w progi lokalu przedstawicieli miejscowej socjety chmielowej. Można rzec, iż pod tym względem wszystko było dobre jak dawniej i nazwa piwiarni nadal marketingowo dobrze korespondowała z kolorowymi realiami.
Oczywiście poczynione dotąd uwagi daleko nie wyczerpują sławy owej piwiarni. Wystarczy dodać, że jest ona przez historyków zgodnie uznawana za miejsce spontanicznego prawykonania a capella słynnej w świecie pieśni „Total Eclipse of the Heart”, powszechnie, lecz całkowicie błędnie kojarzonej przede wszystkim z Bonnie Tyler.
Jako się rzekło, była wiosna i soki żywotne mocno już buzowały we wszystkim, co zdrowe i piękne, od drzew i krzewów, po stałych bywalców lokalu. Ponadto w żyłach tych ostatnich krążyła już owego ciepłego wieczoru słuszna dawka koktajlu piwnej wesołości, narodowej skłonności do filozofii i pragnienie miłosnego spełnienia. Niepewna swego część klienteli studiowała zawartość lub brak zawartości swych kufli, zaś ci bezwstydnie pragnący otwarcie, podążali szklistymi spojrzeniami za falującym jak niebiańskie ptasie mleczko dekoltem Haneczki.
Byłże Ci wśród obleśnych gapiów zawsze niedopity poeta Hans Bilans-Peterká, gnój solidnie niemyty i kiepski wierszokleta, lubiący mniemać o sobie, iż jest artystą z tych prawdziwych, więc niedocenianych. Podchmielony często raczył owymi pełnymi rozgoryczenia domniemaniami wszystkich wokół, niewiele dbając o to, czy przypadkowy słuchacz przychylny, czy tylko obojętnie milczący. Prócz tego durzył się beznadziejnie w Haneczce i choć nie stanowił w tym względzie wyjątku pomiędzy wielu innymi, to jednak nieco wyróżniał się agresywnym prostactwem do tego stopnia, iż raz nawet oberwał solidnie kuflem w kołtuniasty łeb, gdy w pożądliwej rozpaczy nie zapanował nad brudnymi łapami. Jako obeznana z życiem stukilowa gołębica, w razie konieczności Haneczka potrafiła o siebie zadbać, więc trawiony gorączką Peterká spędził cztery dni w przyklasztornym lazarecie, nim wreszcie znów był w stanie stanąć o własnych siłach. Co prawda ów bolesny incydent nie wyleczył go z fatalnej namiętności, niemniej od tamtej pory przezornie zachowywał dystans względem obiektu swej obsesji. Nadal bezwstydnie nawiedzał piwiarnię, ponieważ solidna porcja Haneczkowej plwociny w piwie była jedyną formą bliskości, na jaką mógł w tym układzie liczyć, i której w perwersyjnym przywiązaniu nie chciał sobie odmawiać.
Sponiewierany solidnie miłosno-alkoholową udręką, udał się Peterká do piwiarnianego wychodka, oddzielonego od właściwego budynku lokalu przestrzenią podwórka na zapleczu. Tam ulżywszy bebechom uległ ostatecznemu przypływowi rozpaczy i przelał całe swe niespełnienie na drewniane panele kabiny szaletu. Wyznanie przybrało formę oskarżycielskiego w tonie poematu, zatytułowanego „My Heart Will Go On”. Pomimo, iż nieszczęsny poeta nie skąpił gęstej sraki kasztanowej, to z oczywistych względów oryginał dzieła nie zachował się do naszych czasów, a szkoda, bowiem był to ponoć najlepszy wiersz jaki wyszedł spod ręki Hansa Bilansa-Peterki. Tak czy inaczej, odległe echo tamtego wydarzenia wciąż wybrzmiewa w lirycznych dźwiękach największego przeboju Céline Dion, bezpośrednio inspirowanego jednym z potwierdzonych historycznie odpisów utworu.
Przeznaczenie sprawiło, że przymuszony okolicznościami ruszył w kierunku szaletu inny bywalec piwiarni, niejaki Vladek Matzěrka. Pomimo, iż nieco zamroczony, podążał pewnie tropem poety, wciąż jeszcze wyraźnie wyczuwalnym w rześkim powietrzu wiosennego wieczoru. Jakież było jego zdumienie, gdy dane mu było jako pierwszemu obcować z nad wyraz świeżym dziełem prawdziwego artysty. Zaiste, utwór wywarł na Vladku piorunujące wrażenie. Po prawdzie, do dziś w gronie akademickich znawców tematu toczą się gorące spory, czy tamtego dnia górę nad zmysłami oszołomionego Matzěrka wzięła przesycona tragicznym liryzmem treść, czy też anarchizująca forma poematu Peterki. Większość specjalistów przychyla się do zdania, iż na dalszy bieg wydarzeń wpłynęło zręczne połączenie obu.
Zszokowany do głębi swego jestestwa, owładnięty potęgą poezji Vladek Matzěrka postanowił wyemigrować tak daleko, jak oczy poniosą. Ostatecznie osiadł wraz z całą rodziną w Idaho Falls, gdzie zajął się zawodowo uprawą lucerny. Jednak niezatarte wspomnienie przywiezione ze Starego Kontynentu nie dawało o sobie zapomnieć. By zachować zdrowe zmysły i nie popaść w liryczne odrętwienie, Vladek początkowo uciekał w pracę, lecz z czasem okazało się to niewystarczające. W desperacji postanowił raz w roku odbywać dwutygodniową poetycką górską pielgrzymkę w przebraniu małpy. Dopiero ta forma aktywności pozwoliła mu odnaleźć wewnętrzną równowagę i domknąć europejską część swej burzliwej biografii. Liczni potomkowie czeskich emigrantów kultywują zapoczątkowaną przez Matzěrka tradycję, która niebawem przyczyniła się do powstania legendy o Wielkiej Stopie.
Jak zatem widać, w całej sprawie spotkań z Wielką Stopą nie kryje się nic bardziej wyjątkowego niż tylko zbieg wielu okoliczności i ludzka skłonność do małpich krotochwil.