W lunaparku występuje min. Wilbur (James Best). Ma on na policzku straszną (lol, no bez przesady) bliznę. Ma przez to kompleksy, ludzie się z niego śmieją. Śmieją się też z masek, które rzeźbi - sa straszne, odrażające (znów - bez przesady). Ma on jedną prawdziwa ziomalkę - Angel (Linnea Quigley). Razem udają się do wiedźmy na bagnach, ta zawiera z Wilburem pakt. Dzięki temu rzeźbi on niezwykle piękną maskę (piękną my ass), ale nie dotrzymuje paktu i maska nabiera strasznej mocy - gdy tylko ją założy na twarz, ten kto spojrzy mu w oczy - ginie dość dziwną śmiercią.

Linnea i Best tworzą bardzo fajny duet. Może i aktorsko (zwłaszcza w obliczu cienkich dialogów i kiepskiego reżysera) wypadają średnio, ale miło się ich ogląda. Sceny śmierci są nierówne, ale kilka było krwawych. Klimat delikatnie przywodził mi na myśl produkcje Full Moona z czasów, gdy budżety zaczęły już maleć, ale jeszcze nie sięgnęły dna. Komputerowe efekty maski mutującej na twarzy Wilbura są komiczne. Nie tylko one. Trzeba zdawać sobie sprawę, że to po prostu zły film. Ale ogląda się go naprawdę przyjemnie.