Na "Deszczowej piosence" ciąży miano klasyka. Wiele osób powtarza, że jest to prawdopodobnie najlepszy musical jaki do tej pory powstał. Z pozycji osoby, która musicali nie ogląda zbyt często i która ich nie preferuje, z tą opinią się nie zgodzę, chociaż zalet filmowi nie odmawiam.
Jest to pozycja bardzo optymistyczna. Śledząc losy bohaterów wciąż się radowałem. Zasługa to bardzo optymistycznej trójki głównych bohaterów - gwiazdy kina niemego Dona Lockwooda, którego nieustannie wspiera jego wierny i obdarzony sporym poczuciem humoru i dystansem do siebie towarzysz Cosmo Brown oraz młoda aktoreczka Kathy Selden, która dzięki jednej drobnej uwadze wywoła taką chemię między postaciami, że z przyjemnością obejrzymy film do końca.
Ciekawe jest też tło całej opowieści, czyli Hollywood i nadchodząca rewolucja techniczna, która wcześniej nieznanych aktorów wyniesie do rangi gwiazd, a część gwiazd wcześniejszych sprowadzi na dno.
Skoro o musicalu mowa, to nie można nie wspomnieć o układach tanecznych i piosenkach. Piosenki są naprawdę optymistyczne (czytaj: dalekie od wszystkiego, czego słucham) i wpadają w ucho. Układy zaś już przeszły do historii. Wbrew tytułowi, za najciekawsze uważam brawurowe wykonanie "Make 'em laugh" przez Donalda O'Connora (tak wyobrażam sobie ewentualny układ dla Bruce'a Campbella, gdyby zagrał w musicalu) oraz optymistyczne "Good morning" odtańczone przez trójkę głównych aktorów. Warto też wspomnieć o długiej scenie tanecznej, która choć rewelacyjnie wykonana, po pewnym czasie zaczęła mnie irytować - przypominam, że musicale to nie mój gatunek.
Czy film ma wady? Dla mnie największą wadą jest rok jego wykonania - nie odpowiada mi taki montaż, taka reżyseria.
Film uważam za bardzo sympatyczny, co jest o tyle fajne, że seans upływa w przyjemnym nastroju, ale też jest o tyle złe, że mam wątpliwości czy do przyszłego tygodnia będę ten film pamiętał. Tym niemniej czas spędzony przy tym filmie sączył się bardzo przyjemnie. Jeśli jednak ktoś nie lubi musicali, to może sobie ten film darować.