Jestem fanem filmów Tarantino, ale strasznie ciężko jest mi jednoznacznie ocenić jego najnowszy film, który dość znacząco różni się od "Bękartów..."
Oczywiście, w "Django" padają niezapomniane teksty, jest kilkanaście scen perełek zapadających w pamięć, jest odpowiednia dawka przemocy i oczywiście świetnie skonstruowane i odegrane postacie (Waltz+Di Caprio+L. Jackson), ale film - w moim odczuciu - nie jest przypisywaną Tarantino zabawą konwencją, jest poważniejszy.
Przede wszystkim należy rozliczyć to co w wielu opisach czy recenzjach jest stałym punktem programu - czyli Tarantinowska zabawa spaghetti westernem. Według mnie Tarantino nie bawi się tą konwencją, a jedynie ją lekko nagina, momentami wręcz widać u niego wielki szacunek i uczucie do tego nurtu filmowego. Nie mamy tutaj jak w przypadku "Bękartów..." czystej, niczym nieskrępowanej jazdy wywracającej to co znamy w filmach wojennych do góry nogami. Z jednej strony można przyjąć, że historie o Dzikim Zachodzie są z zasady o wiele sztywniejsze i ciężko tutaj wyrwać się z pewnych gatunkowych założeń, ale z drugiej strony podczas oglądania "Django" nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest forma hołdu dla zapomnianego już dość (niestety) nurtu m.in. poprzez liczne nawiązania do dzieł Leone.
Kolejną różnicą, która nie daje mi spokoju jest jeden z głównych bohaterów filmu - dr King Schultz. Wręcz nie przychodzi mi do głowy teraz jakaś postać Tarantino, która aż w takim stopniu byłaby wrażliwa na przemoc, która dzieje się na ekranie. Zazwyczaj Tarantino raczy nas soczystymi dialogami połączonymi z nagłymi wybuchami przemocy, które momentami zahaczają wręcz o przesadę. W "Django" za każdym razem, kiedy dochodzi do jakiejś formy makabry (np. rozszarpanie przez psy), kamera najeżdża na twarz Waltza, który nie może na to patrzeć (scena walki, kiedy spotykają Di Caprio). Widzowie, poprzez ten zabieg oraz jednowymiarowość postaci samego Django (wyzwolić żonę->wyzwolić żonę->wyzwolić żonę->uciec), zaczynają identyfikować się z tym byłym dentystą, który jest... po prostu dobrym człowiekiem? Nie jestem pewien, czy jest to specjalny wybieg reżysera (aby publika miała z kim się utożsamiać, podczas niektórych scen), czy też jest to po prostu kolejna postać do panteonu Tarantinowskich osobowości, czyli łowca głów o dobrym sercu.
I ostatnia rzecz dotycząca samego niewolnictwa. Czytałem tutaj kilka razy na forum, że "Django" to "forma komedii, zabawy" i tak należy na to patrzeć, jednak nie do końca przekonuje mnie ten sposób patrzenia na ten film. W Ameryce inaczej odbierany jest temat niewolnictwa niż u nas, my jako naród nie mamy historycznej styczności z tym tematem, odbieramy to jako kolejną fabularną otoczkę. Po obejrzeniu "Django" nie mogłem odpędzić się od myśli, że Tarantino - albo nie odważył się przekroczyć pewnej granicy, albo po prostu nie chciał jej przekraczać - w temacie niewolnictwa. Dla mnie ten temat w filmie jest traktowany dość poważnie i to nie on jest źródłem humoru, a przynajmniej nie w taki sposób w jakim można się było tego spodziewać. Momentami nachodziła mnie wręcz myśli, że "Django" to forma peanu na cześć wolności, na cześć przyjaźni, odpowiedzialności - a nie jak "Bękarty..." czysty slalom rozrywkowy.
Ciężko mi - tak jak pisałem na początku - jednoznacznie ocenić "Django". Spodziewałem się raczej kolejnej zwariowanej historii od twórcy "Kill Billa", a dostałem film, który stanowi ponowne zaproszenie do wyobraźni Tarantino, tylko że z kapką poważnego tematu (chyba?), który zmienia trochę smak całości. To, plus - wyraźne dla mnie - uczucie do westernu, daje nam niespodziewaną mieszankę i teraz należy tylko odpowiedzieć sobie na pytanie:
Wolę Tarantino w "Bękartach Wojny", gdzie jest czysta zabawa czy w "Django", gdzie wchodzi na inny grunt?