Norweski thriller z bittersłodkim zacięciem, który na pierwszy rzut oka przypomina nietypową komedię romantyczną, aż żart zaczyna gęstnieć. Sigrid, młoda studentka, poznaje na aplikacji randkowej chrześcijańskiego milionera Christiana. Wszystko wydaje się idealne — do momentu, gdy odkrywa, że Christian mieszka z Frankiem, mężczyzną przebranym za psa, który naśladując zwierzę, staje się czymś znacznie dziwniejszym niż moda na „puppy play”.
Z początku film bawi nieoczywistością tej sytuacji. Zdjęcia w klaustrofobicznych wnętrzach willi i dźwiękowy nastrój budują dziwaczny klimat. Z czasem jednak groteskowy potencjał postaci i konwencji wypala się, zostajemy z obrazem, który jest bardziej ciekawy niż mrożący krew w żyłach. Zamiast głębokiej psychologii, otrzymujemy zbiór surrealnych, ale nie do końca uzasadnionych zachowań. Mimo sympatii dla oryginalnego podejścia, film ma trudność w utrzymaniu zainteresowania, po seansie nie zostaje wiele do analizy ani zapamiętania.
Film od samego początku staje się bardzo intrygujący, i postać ranka jest tym co trzyma widza przy tym filmie, niestety od połowy film skręca w najbardziej banalną stronę, a szkoda by było tyle ciekawszych możliwości na poprowadzenie drugiej części filmu.
„Meg, deg & Frank” to intrygująca, momentami zabawna, ale w gruncie banalna wizja flircie między pragnieniem normalności a surrealnym performansem. 6/10 za odwagę, oryginalność, ale bez pełnego dramaturgicznego przełomu.