Pierwsza, podstawowa, elemetarna, niepodważalna zasada takich produkcji, to ciepło, chemia pomiędzy bohaterami, coś co wzbudzi w nas tzw. utożsamienie, przypomnienie sobie jak my przytulaliśmy się do dziadków, spędzaliśmy z nimi czas, te wszystkie pozytywne, kojące emocje. Tego tu nie ma. Miałem wrażenie jakby Peszek, raz, że grał na pół gwizdka, dwa, bał się trochę tej dziewczyny , która, mówiąc delikatnie, sprawiała wrażenie osoby mającej problemy z dostosowaniem się do rzeczywistości (upośledzonej, mówiąc dosadniej, momentami nie rozumiałem co ona mówi), ani jednej sceny przytulenia, jakiegoś naturalnego "kontaktu". Film powstawał w koprodukcji, m in z Czechami (dofinansowanie z ich PISFu) i czuć tego ducha, to mogło być zwariowane, lekko absurdalne czeskie kino drogi powrotu do baśniowego dzieciństwa. Niestety jest to polskie kino i Olga Chajdas, co czuć przez cały seans, zamiast rodzinności mam jakieś przeartystycznione eksperymenty z formą, nijaką, nudną historię, tak trochę na odwal, poza tym jak można kręcić prowincjonalne kino w stylu U pana Boga za piecem, jak tej prowincji się nie rozumie i nienawidzi, scena z weselnym busem gdzie współpasażerowie zrównani są ze świniami, czy postać Zborowskiego, lokalnego aparatczyka który, zgodnie na napisem na murze, będzie w nadchodzących wyborach "gurom". Wszystkie, właściwie wyłącznie postaci kobiece, które spotyka na swojej drodze Grocholska, i główna bohaterka, Jagoda z Peszkiem to wariacje wiedźmowych dzieci kwiatów,jakby tylko takie w głowie Chajdas i scenarzysty Płoszajskiego zamieszkiwały polską prowincję. Plusy za Dolny Śląsk i Srebrną Górę. Mogło być dobre, ale nie było.