Kolejna wariacja na temat Wigilijnej opowieść, snuta drugiego lutego, w której Scrooge zmienia się pod wpływem dupeczki.
Na początku seansu byłem całym sercem z Philem. Ze znudzonym i zmęczonym wzrokiem wpatrywałem się w bandę nieśmiesznych idiotów, którzy napinają się i podskakują, aby mnie rozbawić. Połączyłem się z głównym bohaterem w pogardzie i oglądałem tę paradę strasznych gagów. I wtedy pomyślałem sobie: "Nieźle, twórcy to kompletni nudziarze, a ja kibicuję zgorzkniałemu prezenterowi pogody, więc puenta będzie zabójcza.
Ale potem nastąpiło zapętlenie czasowe. I jak to fajnie zostało rozwiązane! Phil najpierw wykorzystywał jak się da możliwość tego, że utknął na stale w jednym dniu, doprowadzał do perfekcji talenty, później próbował poderwał najseksowniejszą kobietę w filmie, aby skończyć pod kołami ciężarówki, która oczywiście nie może go zabić. Rozpiętość od komedii do dramatu zrobiła swoje, zwłaszcza w kwestii walki ze śmiercią (próby uratowania bezdomnego staruszka). Czego tu nie ma: bezkarne kradzieże, bezkarny seks, walka z przeznaczeniem, zabawa w superbohatera i wodzireja. Niestety, w pewnym momencie wszystko skręciło w stronę komedii romantycznej. Konkluzja filmu do teraz pozostawia u mnie niesmak: Phil zaczyna doceniać życie i ludzkie, małe gesty społeczności Pcoś tam... i dopiero wtedy może poderwać Ritę - skromną i szlachetną dziewczynę, której serce otworzyło się dopiero po spędzeniu w pętli czasu wielu lat.
A finał to już standardowe tarzanie się po śniegu, paćkanie tortem i opowiadanie o kochaniu, które nigdy nie ustanie. Film utracił wiele dobrego na rzecz kolejnej, poduszkowej komedii do kwok domowych. A ileż w tym było potencjału na coś życiowego, na film o ulotności chwili. Nawet jakby to miała być po prostu kolejna wariacja Opowieści wigilijnej wzbogacona elementem pętli czasowej to przynajmniej łyknąłbym przemianę bohatera, która, nie ma się co oszukiwać, jest o wiele wiarygodniejsza, gdy bohatera odwiedzają duchy i pokazują mu na czym polega prawdziwy urok świąt. Ok, można przyjąć, że przemiana Phila i finałowe wyrwanie Rity to zbieg okoliczności, ale, cholera, koleś, który chwilę temu rzucał się pod pociąg nagle postanawia, z nudów czy głębi serca, zacząć pomagać ludziom i być przy tym szczęśliwy, jest jak Gandalf, który postanawia prowadzić program w TV - Gandalf was urządzi. Ten sam poziom prawdopodobieństwa i scenariuszowej fuszerki.
No, ale Dzień świstaka to nie Wigilia, świstak to nie Mikołaj, Phil to nie Scrooge, a MacDowell to nie aktorka (sory, bejbe, ale z tą mimiką i zaangażowaniem to ty lepiej zostań przy reklamie kremu na zmarszczki).
Seans rozczarował tym bardziej, że usłyszałem tak wiele dobrego na tematu filmu: że to petarda świąteczna, że Murray rozwala system, że scenariusz miażdży, że pętla czasowa jest epicka...
"koleś, który chwilę temu rzucał się pod pociąg nagle postanawia,"
Przecież ani nie "chwilę temu" i wcale nie "nagle".
Film bardzo lubię i będę go bronić zaciekle :)