Film nieznośnie infantylny momentami, ale zastanawiam się, czy nie taka była intencja. Żeby pokazać perspektywę samotnej, a jednocześnie przekonanej o swojej wyjątkowości nastolatki, której się wydaje, że ma wielki pisarski potencjał.
Spotyka typa, który jest równie infantylny i przekonany o swojej wyjątkowości. Dlatego tak działają na niego jej bombastyczne frazy, w końcu sam niegdyś wypruł z siebie podobne (jego jedyną książka, która została zrugana przez recenzentów, ale jej, Jennie Ortedze, się podoba!).
Wspólnie przeżywają scenę jak z wielkiej literatury (pocałunek w deszczu).
A potem ona tworzy esej, w którym wyznaje, że wreszcie coś osiągnęła, została "złą bohaterką" - to również skojarzyło mi się z naiwną, ale desperacką próbą pokolorowania swojego życia, nadania mu jakiegokolwiek literackiego doświadczenia.
Ostatecznie jemu infantylność wytknęła nawet żona, a "zła bohaterka" zawiodła nawet najbliższą przyjaciółkę.
Myślę, chciałabym, by taka była myśl przyświecająca scenariuszowi, bo to całe pustosłowie, którym wymieniali się mentor i jego uczennica, ta sztuczna wzniosłość, to wszystko sprawia, że finalnie bolą zęby, nie mówiąc o głowie.