Usiadłam sobie teraz tak na chwilkę przed monitorem i klawiaturą, gotowa zacząć wychwalać "Edwarda Nożycorękiego" najlepiej, jak tylko umiem. Ale zaraz naszło mnie jedno małe pytanko: dlaczego historia Edwarda jest dla nas baśnią? Czy tylko dlatego, że traktuje o jakże popularnym temacie niespełnionej (tak naprawdę) miłości (chociaż tak naprawdę jesteśmy przyzwyczajeni do motywu: miłość wszystko zwycięży (- ale to już chyba bliższe bajkom niż baśniom)? Otóż nie. Sama "otoczka" filmu, jego tło w postaci mile kolorowych uliczek, domków (cóż z tego, że indentycznych, grunt, że zabawnych i radosnych), aut z lat 90. (czy bardziej 80.?) sprawia, że, mimo widocznych przebłysków nowoczesności (te samochody to w sumie nie takie gruchoty...), wydaje nam się, że przenieśliśmy się co najmniej do fantastycznej opowieści o Piotrusiu Panie.
A sam Edward? Mimo dość, hmmm... zabawnie strasznej :P aparycji, już po kwadransie jego nieporadność i łagodność budzi w nas rozczulenie. Po następnch 15 minutach mamy dla niego tylko jedno określenie: uroczy. I może nawet zaczynamy żałować, że sami (same? :P) nie spotkałyśmy takiego Eddy'ego na swojej drodze ;)
No i oczywiście, jak na prawdziwą baśń przystało, pojawia się piękna dziewczyna i "bad man" - w tym przypadku facet rzeczonej piękności. W chwili pierszej niesprawiedliwości wobec Edwarda, oburzamy się - dlaczego? Bo on jest bezbronny. W naszym mniemaniu.
Na tym polega cała magia tego filmu. Dodawszy do tego wielki potencjał komediowy (ach, ten fryzjer :) ) i zdolnego Johnny'ego otrzymujemy "Edwarda Nożycorękiego" - ni mniej ni więcej, niż to, co sobie wyobraziliśmy i wymarzyliśmy.