Dla Lava Diaza filmowa forma krótsza niż czterogodzinny obraz to wręcz eksperyment. Widać to najlepiej w niniejszym obrazie. To trzy rozdziałowa historia ludzi ulicy odwiedzanych przez zjawę z przeszłości. Gatunkowo jest to dramat społeczny, doprawiony szczyptą fantasy. Jednak największym wyzwaniem dla Diaza okazuje się być forma dzieła. Znajdziemy tu sporo cięć, atmosferę kina telewizyjnego i dość drażniące, nad-ekspresyjne aktorstwo.
Ta mieszanka pozostawia pewien niesmak. Po pierwsze, pokazuje iż Filipińczyk nie radzi sobie z kompozycją scen które umieszcza obok siebie. Gdy jest zmuszony do dynamiczniejszego montażu (czego nie miał w zwyczaju) nie zauważa iż poszczególne ujęcia nie zawsze do siebie pasują. Po drugie, ten montaż sam w sobie zdaje się niechlujny. Po trzecie spokój jaki cechował jego poprzednie dzieła tutaj zupełnie ulatuje, przez kreacje bohaterów. Ulicznicy są wystylizowani niczym cyrkowa trupa, a postać przesiąkniętego smutkiem ducha bywa niezamierzenie groteskowa.
Oczywiście to nadal mocno "diazowskie" kino. Autor nie zrezygnował zupełnie z długich ujęć, kolejny raz przemycił gitarową kompozycję na soundtrack, pozwolił by jego ojczyzna była tu pełnoprawnym bohaterem i w sennych ujęciach zawarł ballady śpiewane zapłakanym kobiecym głosem. Wszystko to zrealizował jednak z dużo mniejszym rozmachem niż można oczekiwać, a także, czego nie da się ukryć, ze sporą dawką kiczu. Dlatego oceniam ten seans w kategorii ciekawostki, skierowanej w stronę fanów twórcy. Zdecydowanie nie warto zaczynać od niej przygody z reżyserem.