Z filmu nie dowiemy się jakim człowiekiem był Elvis. Co lubił, jaki był prywatnie, jak ukształtowało go dzieciństwo i młodość, które są fundamentem konstrukcji każdego człowieka. Nie ma tu żadnej głębi psychologicznej. Fałszywie jest też przedstawiona historia nałogu Elvisa - można odnieść wrażenie że ćpał tylko przez parę ostatnich lat, głównie aby poradzić sobie z presją sceniczną. Ale gdyby bardziej zagłębić się w temat i pokazać historię jego wieloletniego nałogu trzeba by odpowiedzieć na pytania o jego osobowość, czego właśnie film starannie unika. Nie dowiemy się też niczego na temat elvisomanii - z Elvisem stykamy się kiedy już w zasadzie ta mania trwa, a po 5 minutach Elvis jest u szczytu. Nie ma tu żadnej drogi na szczyt. Dodatkowo Elvisa oglądamy zza pleców pułkownika co tylko potęguje dystans i niczemu nie służy. Jest w ogóle za dużo Hanksa, za dużo scen musicalowych, szumu, kokodżambo i cekinów, i przez to pojawiają się dłużyzny. Moim zdaniem też za duży akcent na "murzyńską" stronę Elvisa. Co rytualne dla kina ostatnich lat bardzo schematycznie została nakreślona linia podziału rasowego - czarni to Ci dobrzy, bezinteresowni, szczerzy i duchowi, a biali pokazani jako gnidy (segregacjoniści), obleśne cwaniaczki (pułkownik), zawistnicy (countryman Hank) albo ludzie słabi (ojciec niedojda życiowa czy matka alkoholiczka). Wniosek jest prosty: to czarna ameryka uratowała duchowo całą amerykę, to tam znajdowały się bijące źródła odnowy przegniłego Systemu, no śmiech na sali. Irytowały mnie też wstawki rapowe (rozumiem, że Elvis był trochę Eminemem swoich czasów, ale po prostu nie pasuje mi to do klimatu filmu i lat o jakich opowiada). Aktorsko Hanks nie powala, albo może inaczej - to nie była rola dla niego, on jest zbyt dobroduszny, za mało moralnej dwuznaczności i mroku w jego postaci. Butler - ma potencjał, ale nie miał możliwości za bardzo aktorsko się tutaj wyszaleć.
Natomiast z drugiej strony jest kilka bardzo dobrych scen:
Sceny pożegnań z Priscillą, szczególnie drugie pożegnanie będące swoistą kapitulacją życiową Elvisa. Ale przede wszystkim ujęła mnie scena rozmowy z pułkownikiem po pierwszym, udanym występie w hotelu International - tu jest moc i metafizyka. Przez cały fałsz, zakulisowe matactwa i kombinacje w jakich powstaje popkulturowa sztuka przebija się wielkość geniuszu Króla. Obaj wiedzą, że tworzą coś nieśmiertelnego. Ta scena przypomniała mi klimatem Mozarta Milosa Formana. Jest to jednak zdecydowanie za mało aby film był zapamiętywalny. Obejrzeć i zapomnieć.
Genialna recenzja, choć polemizowałbym z pierwszym zdaniem - może właśnie o to chodziło autorom, by pokazać czynniki zewnętrzne, które kształtowały życie Elvisa, a nie przeprowadzić bazowo cały film tylko i wyłącznie przez pryzmat jego bardzo osobistej biografii, charakteru i wewnętrznych przesłanek. Dobitnie pokazuje to scena, gdy pułkownik negocjuje warunki kontraktu w hotelu International. Pamiętajmy, że każdy film biograficzny to indywidualna interpretacja, a nie zawsze obiektywna biografia.
Troche szkoa Toma Hanksa, rola absolutnie nie dla niego. wyszedł poczciwy weteran. Zastanawiałem się kto byłby dobrym czarnym charakterem, Anthony Hopkins to pierwsza myśl, ale już nie te lata. Gdyby Rutger Hauer żył, chyba byłby idealny.
Fajne są takie spekulacje :) Mówisz Rutger Hauer - lepiej niż Hanks zdecydowanie, ale on miał w sobie coś szlachetnego, takiego rycerza przeciwko wszystkim (mam mocno w pamięci Łowcę Androidów, Zaklęta w Sokoła albo Ślepa furia). Mi by tu bardziej pasował taki ktoś typu Jerzy Stuhr z Wodzireja, ktoś mały, albo hm... może Brian Dennehy z czasów Rambo pierwsza krew, ciężki orzech do zgryzienia.
Zgadzam się z autorem komentarza. W tym filmie prawie w ogóle nie było muzyki Elvisa! W biografii Freddiego Merkurego (Bohemian Rhapsody) lub Jima Morrisona (The Doors) aż roi się od muzyki wspomnianych artystów. Tutaj mamy z kolei zlepek jakiś klubowych miksów, który kojarzy się bardziej z wrzucanymi przez ludzi relacjami na fb. Strasznie to zepsuło film. Miałem bardziej wrażenie, że oglądam biografię jakiegoś DJ z XXI wieku, a nie największą ikonę muzyki lat 50 i jednego z pionierów gatunku rock and roll. Jeżeli tak mają teraz wyglądać filmy biograficzne o muzykach to trochę się boję o przyszłość tego gatunku. Mam nadzieję, że to był jednorazowy przypadek.