Jedno trzeba przyznać: rozmach filmu robi wrażenie. Nowy Jork z czasów wojny secesyjnej został odtworzony w najdrobniejszych szczegółach, bez użycia efektów komputerowych. Zdjęcia, kostiumy, pod tym względem film jest bez zarzutu. Odnoszę jednak wrażenie, że Scorsese nie do kńca wiedział o czym chce nakręcić film. Bez wątpienia punktem wyjścia był boleny proces powstawania miasta, a tym samym tego, co nazywamy narodem amerykańskim. Amerykę tworzyli emigranci z Europy, Azji, dawni czarni niewolnicy. W takim tyglu nietrudno o komflikt.
W historię miasta wpisano opowieść o dojrzewaniu młodego Irlandczyka (niedoceniany diCaprio) i jego niemal hamletowskich dylematach, o brutalnym rzeźniku który trzęsie całym miastem (wielki Day-Lewis) i który nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że jego czas minął, o bezwzględności wielkiej polityki, o zemście, której cień kładzie się na całym życiu. I to wszystko okraszone muzyką U2. To zdecydowanie za dużo jak na dwuipólgodzinny film.
Obejrzałem ten film po przeczytaniu tych wszystkich krytycznych recenzji, których nie podarowano filmowi. Uważam że na większość z nich nie zasłużył. Ale, jak to mówią, mógł być lepszy. A nawet powinien być. Scorsese jest jednym z tych od których wymaga się więcej. Może to niesprawiedliwe, ale reżyserowi tej klasy nie wypada robić średnich filmów.