Dawno nie widziałem bardziej toksycznego gniota. Twórcy ewidentnie sądzili, że przekazują tym czymś szczytne wartości. W rzeczywistości stworzyli historię o toksycznym ojcu, który za nic miał zdanie syna, i który poświęcał więcej uwagi obcym dzieciom niż własnemu, pozwalając aby jego dziecko musiało kisić się samo we frustracji. Dodatkowo ojciec głównego bohatera to skrajny idiota, który próbuje przekazać synowi jakąś filozofię, ale kompletnie bez powodu (jedynym powodem jest to, że twórcy chcieli mieć plot twist) ukrywa przed nim realne owoce tejże filozofii. Dużo gada, ale nie pokazuje dziecku nic, co potwierdziłoby sens tego gadania. Rzuca mu po prostu przez całe życie puste frazesy. Dodatkowo nie widzimy nigdy, żeby syn miał jakiś wybór (czy np. chce oddawać swoje pieniądze - nie wspominając już o takiej podstawie, jak wyjaśnienie dziecku na co one idą). Słodki ojczulek nie uważa, by prawo wyboru było czymś, czym warto obdarować dziecko. Tak samo wydaje się, że rzeczony ojciec po prostu lubi życie w tak skromnych warunkach, bo jego filozofia to dawanie, a nie posiadanie. Syn znowu nie miał tu nic do gadania, a to było też jego życie. Jego warunki dorastania. Na końcu twórcy chcieli bym się zachwycił, ale tutaj pozostaje tylko załamać ręce. Ta tajemnica nie miała żadnego sensu, a sytuacja, w której postawiony został główny bohater, jest co najmniej traumatyczna. Ile poczucia winy spadłoby ma takiego człowieka w realnym życiu - niesłusznie moim zdaniem, bo skoro ojciec postanowił to ukrywać, to jak dziecko miało zrozumieć zawczasu? No ale twórcy w nosie mają realizm psychologiczny. Pokazują zachowanie ojca jako wspaniałe. Dosłownie każda postać na końcu próbuje nam to nieudolnie udowodnić. Film dla teoretyków życia, których łapią za serce odklejone od rzeczywistości koncepcje dobra tak krystalicznego, że aż wypaczonego, bo to się zwykle dzieje, gdy twórca próbuje stworzyć postać świętszą od papieża - tworzy wypaczonego toksyka.