"Kapitalny pomysł miał Wolfgang Becker, reżyser oczekiwanej przez Niemców komedii "Good Bye, Lenin!" - zbadać, na czym polega nostalgia za komunizmem. Narratorem filmu jest Alex, syn aktywistki partyjnej, komunistycznej dewotki, która mimo ucieczki męża na Zachód - a może właśnie dlatego, że została przez niego zdradzona - nigdy nie straciła swojej wiary. Alex wychował się na dobranockach z Piaskowym Dziadkiem, jako dziecko nosił niebieską chustę, śpiewał pieśni, podnosił rękę w pionierskim pozdrowieniu i odczuwał solidarność z walczącym Mozambikiem. Ulubionym bohaterem jego dzieciństwa był Jahn, pierwszy enerdowski kosmonauta, a ulubionym przysmakiem - ogórki konserwowe ze Spreewaldu. Czy to, co wydawało się przywiązaniem do ideologii - pyta Becker - nie było zaledwie przywiązaniem do etykietek, melodii, obiegowych haseł? Czy takimi samymi emblematami nie są dziś reklamy, McDonald's czy seks-shopy, do których po obaleniu muru mieszkańcy wschodniego Berlina pielgrzymowali jak do symbolu wolności? Jedno zastąpiło drugie - pokazuje reżyser urodzony w 1954 r. w zachodnich Niemczech. Ten film jest wynikiem fascynacji ludzi z Zachodu fenomenem NRD, do dziś aktywną utopią. Matka z "Good Bye, Lenin" reprezentuje enerdowską wiarę w stanie czystym. W 1989 r., kiedy podczas uroczystości 40-lecia NRD doszło do wielkich manifestacji i obalenia muru, bohaterka filmu widzi, jak milicja pałuje jej syna idącego w pochodzie i skandującego: "Wolność prasy!" - i wtedy wali się jej świat. Traci przytomność i przez kilka miesięcy leży w śpiączce. Kiedy się budzi, nie ma już NRD, ale ona o tym nie wie, nadal unieruchomiona w swoim łóżku. Alex, który kocha matkę, w obawie o jej zdrowie tworzy przed nią iluzję dawnego świata. Cała kamienica daje się wciągnąć w tę zabawę - powszechnie lubiano energiczną szefową lokalnej organizacji partyjnej, do której wszyscy należeli. Zabawa w odtwarzanie NRD polega nie tylko na używaniu starych opakowań do kawy i ogórków ze Spreewaldu. Chodzi o to, żeby nagiąć całą rzeczywistość do wyobrażeń matki, tak jak to robiła dawna propaganda. W tym celu Alex nagrywa dla matki fikcyjne wiadomości telewizyjne. Gdy wokół trwa szok transformacji, wymiana pieniędzy, bezrobocie - matka, jakby nigdy nic żyje w dawnym, bezpiecznym świecie. Na dłuższą metę nie da się jednak ukryć faktu, że nie ma już muru ani pomnika Lenina, i że Zachód wtargnął na Karl Liebknecht Strasse. Wobec tego Alex układa bajkową, enerdowską wersję wydarzeń, taką, która by nie naruszała wiary jego matki. W spreparowanym filmie widzimy, jak Erich Honecker przekazuje władzę byłemu kosmonaucie Jahnowi (w tej roli wystąpił taksówkarz, łudząco podobny do kosmonauty). Nowy sekretarz wygłasza łagodne, pojednawcze przemówienie, które napisał mu Alex. Mówi, że kiedy się patrzy z kosmosu, nasz kraj wydaje się taki malutki. Jego ustrój jest może niedoskonały, ale idea socjalizmu pozostaje wiecznie żywa. Zarządza likwidację muru, otwarcie granic, aby ludzie Zachodu, spragnieni społecznej sprawiedliwości, mogli wejść do NRD. Użyte przez Alexa dokumentalne zdjęcia z rozwalania muru pokazują odwrotną stronę wydarzeń - Zachód wkracza na Wschód. I jest to kapitalny moment tej farsy. Do czego jednak ma ona prowadzić? "Good Bye, Lenin" mówi o czymś więcej niż o nostalgii za przeszłością. Ten film jest zrobiony z pozycji człowieka Zachodu zafascynowanego komunistyczną bajką, który pragnie uszanować tamtą wiarę, ocalić pewne iluzje, tworząc z tych tęsknot na użytek filmu coś w rodzaju enerdowskiego Disneylandu. Ma się jednak wrażenie, że reżyser nie wie, co zrobić z bajką, którą przywołał i w którą nas wciągnął. Na przemian gra na enerdowskich sentymentach, to znów sprowadza je do absurdu. W finale uderza w tony patetyczne. Matka umiera szczęśliwa i idzie do swojego enerdowskiego nieba. "Kraj, w którym żyła moja matka, nigdy nie istniał, był krajem jej wiary" - mówi Alex. Brzmi to wzruszająco, ale jednak fałszywie. Jakby reżyser w ostatniej chwili cofnął się przed ironią. Bo przecież nie da się tej wiary wydestylować w stanie czystym, oddzielić od kłamstwa i strachu. Jest w tym filmie ciekawy, zarzucony trop, z którego wynika, że matka, okłamywana przez dzieci, sama je okłamywała, że miała drugie życie - w szafce kuchennej przechowywała w tajemnicy listy od ojca z Zachodu. Może nie była taka głupia, tylko chciała być okłamywana? Co film Beckera uświadamia "dziecku peerelu"? Że nasza sytuacja i nasza świadomość były nieporównywalne. Czym innym jest pamięć rzeczywistości, w której przyszło nam żyć, w takich, a nie innych dekoracjach historycznych, a czym innym świadomość kłamstwa i przymusu, która ludzi nie opuszczała. Czym innym są cząstkowe nadzieje, jakie żywiliśmy, czym innym mity, a czym innym zwykłe iluzje. Nie da się stworzyć mitu NRD z samego Piaskowego Dziadka. Tadeusz Sobolewski, Gazeta Wyborcza "Ciepły, wciągający komediodramat". Eddie Cockrell, Variety "Pomysłowy komediodramat ze zburzeniem muru berlińskiego w tle. Jego atuty to: mocny scenariusz, doskonałe aktorstwo Daniela Brühla w pierwszoplanowej roli, ostre, wysmakowane zdjęcia i ścieżka dźwiękowa autorstwa Yanna Tiersena, kompozytora muzyki do Amelii. Jeden z niewielu niemieckich filmów, które odniosły sukces za granicą. Dobrze nakręcony i przyjemny w odbiorze. Dodaje głębi pozornie sitcomowej sytuacji. Dokonuje tego poprzez rozwinięcie relacji uczuciowych matka-syn, dzięki czemu film nie ogranicza się tylko do zabawnych sytuacji. Sugeruje również, że ten świat fantazji, utopijna Niemiecka Republika Demokratyczna, którą syn tak dzielnie i mozolnie buduje, żeby wyjaśnić mnożące się, nieuniknione zdarzenia tuż za oknem - kryje w sobie prawdę polityczną i moralną. 'Good Bye, Lenin!' mogło być komedią jednego pomysłu, a stała się poruszającym, wielowątkowym dramatem". Lee Marshal, Screen International "Pełna rozmachu satyra oparta o temat obalenia muru berlińskiego trafia prosto do współczesnej świadomości narodowe. Dyskretny dowcip i doskonałe komediowe wyczucie Daniela Brühla. Naturalność Brühla i jego swoboda przed kamerą pozwalają sądzić, iż kariera międzynarodowa stoi przed nim otworem. Jeżeli tylko przyzwoicie włada angielskim..." Kirk Honeycutt, Hollywood Reporter "Przełom 1989-90 należy już być może do historii, ale wciąż nie do końca odszedł w przeszłość. Zabawny i smutny jednocześnie, 'Good Bye, Lenin!' przedstawia ówczesną rzeczywistość na tle nietypowego dramatu rodzinnego. Uniwersalny przekaz filmu to poświęcenie syna wobec matki, wzbogacony sporą dawką subtelnej satyry na temat absurdów sowieckiego bloku komunistycznego i wulgarności zachodniego kapitalizmu." Alan Riding, New York Times "Cudowna filozoficzna przypowieść, oparta na równie cudownym pomyśle. Rzadkość: film pełen nostalgii, analizy politycznej i rozważań na temat manipulacji obrazami. Jednocześnie subtelny portret więzi pomiędzy dwojgiem ludzi. Zasługuje na coś więcej niż nagrodę za Najlepszy Film Europejski." Jean Roy, L'humanité "Perełka niemieckiego kina. Potwierdza fakt odrodzenia się niemieckiej kinematografii. Film komiczny i metaforyczny zarazem". Maurizio Cabona, Il giornale "Przezabawna smutna komedia. Niezwykle śmieszna, choć gorzka". Fabio Ferzetti, Il messaggero "Jeden z najbardziej uznanych i udanych filmów - według widowni i krytyki." Carlos Sanchez Bolero, El mundo "W miejsce rozebranego w 1991 roku pomnika Lenina powinno się postawić pomnik Wolfgangowi Beckerowi. 'Good Bye, Lenin!' to jeden z najcudowniejszych niemieckich filmów ostatnich lat. Pomnik ku czci siły miłości". Peter Bander, Berliner Morgenpost "Gorzki, a jednocześnie zabawny film o Niemczech. "Good Bye, Lenin!" to dowcipna i wnikliwa mowa pogrzebowa nad trumną komunizmu. Film miejscami sentymentalny, miejscami sarkastyczny. Wywołuje różne rodzaje śmiechu: serdeczny, pogardliwy, wyrozumiały i szyderczy. Widz śmieje się, bo zna tę rzeczywistość, a jednocześnie wzrusza się do łez. Komizm tej historii równoważy taktowna szczerość, z jaką Becker reżyseruje postaci. Doskonali aktorzy odgrywają tę zwariowaną burleskę, przechodzącą od żalu i złości do czarnego humoru i histerii". Die Zeit "Good Bye, Lenin!" to poruszająca metafora zjednoczenia Niemiec". El pais "Nagrodzony na Festiwalu w Berlinie w kategorii najlepszy film europejski. 'Good Bye, Lenin!' to komediodramat o młodym chłopcu, który próbuje przekonać swoją schorowaną matkę, że mur berliński nigdy nie upadł, nigdy nie doszło do zjednoczenia Niemiec - stał się trzecim w kolejności największym sukcesem kasowym, jaki niemiecki film odniósł na terenie swojego kraju." Variety "Berlin - Sony Pictures Classics przywitało z otwartymi ramionami nowy film Wolfganga Beckera "Good Bye, Lenin!" podejmując się krajowej dystrybucji dla tragikomedii tuż przed tym, zanim film otrzymał kilka Niemieckich Nagród Filmowych. 'Good Bye, Lenin!' zdobył rekordową liczbę dziewięciu nagród, między innymi za najlepszy film i dla najlepszego reżysera. 'Good Bye, Lenin!' odniósł spektakularny sukces kasowy w Niemczech, pokonując takie przeboje jak 'Matrix: Reaktywacja' oraz 'X2', stając się najlepszym filmem roku. Dotychczas zarobił ponad 35 milionów dolarów. Bavaria Film International, która zajmuje się dystrybucją filmu zagranicą, sprzedała 'Lenina' do 63 krajów". Hollywood Reporter "Good Bye Lenin!" triumfatorem niemieckich Oskarów. "Good Bye, Lenin!" był niewątpliwym zwycięzcą na tegorocznym rozdaniu nagród Lola, niemieckiego odpowiednika Oskara. Film Wolfganga Beckera zdobył rekordową liczbę dziewięciu nagród, w tym dwie nagrody publiczności za najlepszy film roku i dla najlepszego aktora - Daniela Brühla. Są to jedne z najbardziej lukratywnych nagród na świecie, zamykające się sumą 2,9 miliona euro. Siedem nagród zarobiło dla twórców "Good Bye, Lenin!" 560 tysięcy euro. Film to słodko-gorzka opowieść o mężczyźnie, który musi udawać, że wraz z rodziną wciąż mieszka we Wschodnim Berlinie, po tym jak jego matka budzi się ze śpiączki, nieświadoma, iż mur berliński padł. 'Good Bye, Lenin!' zdobył nagrodę za najlepszy film, reżyserię, montaż i dla najlepszego aktora. Jedyne rozczarowanie to brak nagrody dla Katrin Sass za najlepszą rolę żeńską. Zamiast niej dostała ją Hannelore Elsner za rolę w Mein Letzter Film. 'Good Bye Lenin!' to największy hit kasowy roku w Niemczech - zarobił 35 milionów euro. 'Nie śniło mi się nawet, że ten film wywoła tak żywą reakcję' - powiedział BBC reżyser Wolfgang Becker. - Nie trzeba znać krzty niemieckiej historii, żeby go zrozumieć. Syn, który kocha matkę - to historia uniwersalna. Dobre nowiny dotarły do twórców filmu, Bavaria Film International, jeszcze przed ceremonią,. Sony Pictures Classics podpisało z nimi umowę, co w praktyce oznaczało dla nich sprzedaż kopii do 63 krajów". The Guardian
Wolfgang Becker (reżyser). Nie tylko o filmie
O przełomowym momencie w dziejach Niemiec Bardzo spodobał mi się pomysł filmu, w którym syn, pragnąc ratować życie matki, musi skłamać - i brnie w swoje kłamstwo coraz bardziej. Matka nie może się dowiedzieć, że nie ma już Niemiec Wschodnich, w które tak wierzyła. To film bardzo uniwersalny, a to, że w tle obserwujemy Niemcy w okresie przełomu (upadek muru, zjednoczenie), w niczym nie zmienia ogólnego przesłania filmu. Ekscytująca była myśl o połączeniu tych dwóch elementów w jednym filmie - mogłem pokazać Niemcy w ważnym momencie historii - niejako przy okazji. Nie jest to jednak główny temat filmu. O aktorze Danielu Brühlu Chciałem, by postać grana przez Daniela Brühla wypadła przekonująco. Alex podejmuje decyzje w sposób spontaniczny, a Daniel jest aktorem o bardzo emocjonalnym stosunku do sztuki i potrafił fantastycznie oddać uczucia Alexa. Nawet przez chwilę nie wątpimy w motywy jego działań. A przecież wszystko wokół nagle się zmienia, także w jego życiu prywatnym, cały świat nagle staje otworem. Tymczasem Alex, wbrew wszystkiemu, robi krok do tyłu. Odtwarza to, o czym wszyscy pragną zapomnieć, a my jesteśmy pełni zrozumienia dla jego postępowania. Postać grana przez Daniela jest przepełniona ciepłem - ani przez chwilę nie zastanawiamy się, dlaczego robi to wszystko. O aktorce Katrin Sass Katrin Sass (matka Alexa) gra w sposób bardzo naturalny i oszczędny. Stosuje wąską grupę środków wyrazu. Uważam, że jednym z istotniejszych elementów gry aktorskiej są oczy, a jej oczy są po prostu doskonałe - to rzadka cecha. Kilka uwag o postaci matki Nie nazwałbym jej twardogłową komunistką. To raczej klasyczna aktywistka - typ często spotykany w różnych systemach. Niesienie pomocy sprawia jej radość, uważa to wręcz za swój obowiązek. I po prostu to robi. Żyje w kraju, który nie daje możliwości wyboru, więc i ona podąża z góry wytyczona drogą. Niemcy Wschodnie (NRD) z perspektywy Niemiec Zachodnich Dorastałem w Niemczech Zachodnich, jednak od wielu lat mieszkam w Berlinie. Poznałem NRD i Berlin Wschodni, ale oczywiście nie doświadczyłem tego, co oznaczało dorastanie w NRD, nie obserwowałem upadku muru ze wschodniej strony, i tego, co czuje człowiek, który wreszcie jest wolny - odzyskuje pełnię praw obywatelskich, może swobodnie podróżować. Poznaliśmy wielu ludzi, którzy w momencie upadku muru mieli po około 20 lat. Opowiadali nam, co wtedy czuli. Ich odczucia były często skrajnie odmienne. W filmie nie zawarliśmy tych opowieści, ale dzięki nim było nam znacznie łatwiej pisać scenariusz i reżyserować. Mamy też poczucie, że nasza historia jest spójna i wiarygodna. Wykorzystanie materiałów archiwalnych Może trudno w to uwierzyć, ale nie nakręciliśmy ani jednego ujęcia ilustrującego wydarzenia tamtego okresu. Użyliśmy wyłącznie materiałów archiwalnych, które wpletliśmy w nowy kontekst. Nagle okazało się, jak łatwo jest sfałszować rzeczywistość przy użyciu odpowiednich zdjęć i stosownego komentarza. Zaczęliśmy się wręcz zastanawiać, na ile te zdjęcia są wiarygodne i czy w ogóle można oddać prawdę za pomocą zdjęć. O komedii Nie chciałem z filmu 'Good Bye, Lenin!' robić farsy. Ludzie mają bardzo indywidualny stosunek do tego, z czego można się śmiać. I do tego, kiedy komedia przestaje śmieszyć, a zaczyna drażnić. Moim zdaniem prawdziwa komedia to taka, której bohaterowie nas bawią, sami jednak w swoim zachowaniu nie widzą nic śmiesznego. I ostatnią rzeczą, której pragniemy to znaleźć się w ich sytuacji. Możemy siedzieć wygodnie i obserwować ich zmagania, ciesząc się, że oni są tam, a my tu. Podstawą dobrej komedii są zawsze poważne problemy. Element tragikomiczny Ciągle jestem pod wrażeniem sceny w łazience, w której Ariane mówi swemu bratu, że widziała ich ojca i rozpoznała jego głos - a my widzimy w tym czasie tę scenę w formie retrospekcji. Kiedy brat pyta Ariane "No i co mu powiedziałaś?, a Ariane odpowiada 'Życzę smacznego i dziękujemy, że wybrał pan Burger King' - to jest w tym coś głęboko tragikomicznego. Pech Zamierzaliśmy kręcić zdjęcia w altance, w której rodzina nie była od dziesięciu lat. Domek powinien tonąć w chwastach. Jednak trudno nam było znaleźć taką altankę, która, cała zarośnięta, byłaby jednocześnie fotogeniczna. Odpowiednio wcześnie zwróciliśmy się zatem do ogrodnika z prośbą o zasianie chwastów. Chwasty, owszem, urosły, ale przy pierwszej próbie zdjęć zaczęło lać, a nam potrzebne było piękne, letnie słońce. Przy drugim podejściu okazało się, że w nocy całą uprawę stratował stado dzików. Takie sytuacje zdarzały się codziennie. Jednym z najtrudniejszych zadań reżysera jest właśnie nie poddawać się mimo wszelkich trudności. Dzięki wspaniałym aktorom i całemu zespołowi osiągamy pewną jakość i nie można wtedy powiedzieć: "Prześladuje nas pech, przestańmy to wszystko traktować tak poważnie. W tym momencie film straciłby wiele na jakości. Reżyser musi być wytrwały, musi dokładać starań, by utrzymać jakość filmu na wysokim poziomie.
Przypomnieć to, co zapomniane. Rozmowa ze Stefanem Arndtem
Wielkie przemiany polityczne są wyzwaniem dla producenta i doświadczenie uczy, że musi upłynąć nieco czasu zanim kino jest gotowe na nie zareagować. Kiedy poczuł pan, że chce, czy musi zrobić film o upadku Muru? Stefan Arndt: Tak naprawdę myśleliśmy o tym cały czas. Jeszcze przed powstaniem X FILME, rok po upadku muru, razem z Tomem Tykwerem nakręciliśmy DIE TODLICHE MARIA (DEADLY MARIA) w pustym studio w Adlershof. Niezwykłe przeżycie. Był to chyba najbardziej zwariowany okres w naszym życiu. Ale jednocześnie byliśmy tutaj, w Berlinie, tak blisko wszystkiego. Im więcej widzieliśmy, tym bardziej nabieraliśmy przekonania, że nie da się tego wszystkiego przenieść na ekran. Zmiany zachodziły w niezwykłym tempie. Chciałeś, na przykład, pójść do baru, w którym byłeś tydzień wcześniej - ale baru już nie było. W jego miejsce, czasem piętro wyżej lub niżej, albo nawet pod ziemią, pojawiało się coś dużo bardziej zwariowanego. Po prostu nie dało się tego wszystkiego ogarnąć. Dwa lub trzy lata po zjednoczeniu Niemiec zaczęliśmy zbierać materiały, które miały chwilami wiele wspólnego z tym, co ostatecznie zawarliśmy w naszym filmie. Na przykład historia dwóch strażników granicznych w Saksonii, których zapomniano odwołać, i którzy nadal są przekonani, że żyją w NRD. Albo opowieść o mieszkańcach pewnej wsi, którzy doszli do wniosku, że historia nie potoczyła się po ich myśli, więc postanowili wybudować wokół siebie mur i żyć jak w dawnej NRD. Mieliśmy wiele takich historii. Ale żadna z nich nie została przeniesiona na ekran? S.A.: Też mnie to dziwi. Bo niemal wszystkie były tego warte. Jednak żadna z nich nie dawała nam przekonania, że to jest właśnie TO, że właśnie ta historia odda w pełni nasze odczucia dotyczące wydarzeń tamtych lat. Wtedy pojawił się Bernd Lichtenberg ze swoim pięciostronicowym streszczeniem. Doskonale pamiętam, jak rozmawiałem z nim i Wolfgangiem Beckerem na temat tego materiału. Nagle poczuliśmy całą energię zawartą w tej historii, zrozumieliśmy, że właśnie tak to chcieliśmy opowiedzieć. Im dłużej pracowaliśmy nad filmem, tym bardziej oczywiste stawało się, że bardzo potrzebowaliśmy tych dziesięciu lat. Tak jak w Stanach, najważniejsze filmy o wojnie w Wietnamie powstały długo po jej zakończeniu. Nasza historia łączy w sobie dwa elementy: z jednej strony jest tam wiele z historii NRD, z drugiej - to poruszająca opowieść o pewnej rodzinie. Oba elementy są ściśle ze sobą powiązane. Jest tu wiele aspektów zjednoczenia, które są dla mnie ważne osobiście. W idiotyczny sposób my, Niemcy Zachodni, wiele rzeczy po prostu wrzuciliśmy do Niemiec Wschodnich, począwszy od zmian w konstytucji, po bogaty program opieki socjalnej nad samotnymi matkami. Od odnawialnych źródeł energii po sposób, w jaki traktujemy siebie nawzajem jako społeczeństwa. Niemcy Zachodnie mogły zyskać dużo więcej na zjednoczeniu. Za te wszystkie miliony mogliśmy dostać coś pozytywnego. Tymczasem wydaliśmy mnóstwo pieniędzy i nie wzięliśmy nic w zamian. O tym także jest ten film. Jak rozumiem, chodziło nie tylko o wypowiedź polityczną, zabarwioną nostalgią, czy sarkazmem, ale raczej o stworzenie dzieła, jakie mogło powstać tylko w świecie filmu. S.A.: Oczywiście. W przeciwnym razie nie zawracalibyśmy sobie głowy robieniem filmów, w końcu najdroższym rodzajem sztuki. Która jest przecież ciężką pracą. Chodzi przecież o to, by wyzwolić w ludziach określone emocje. Ciągle się zastanawialiśmy się, w jaki sposób możemy to osiągnąć. Jakie prawa rządzą tą rodziną? Współpraca z Wolfgangiem Beckerem zmusza nas nie tylko do szczegółowego opracowania relacji zachodzących w rodzinie Alexa, ale też do zastanowienia się, czym w ogóle jest rodzina. Równolegle myśleliśmy nad doborem materiałów archiwalnych. I na koniec: jak najlepiej połączyć uczucia z historią. Tu nie było miejsca na przypadek. Przygotowanie filmu to długi proces, wszystko musiało być bardzo starannie przemyślane. Ciekawe, że wielu dorosłych ludzi wydaje się niewiele pamiętać z wydarzeń tamtego okresu. S.A.: Kiedy już kończyliśmy zdjęcia, zaczęliśmy rozmawiać i nagle zdaliśmy sobie sprawę, że to film o "zapomnianym roku". Właśnie tego chciałbym dowiedzieć się od publiczności: czy ludzie rzeczywiście wymazali ten okres z pamięci, a jeśli tak, to dlaczego. Czy sytuacja ich przerosła? Zwłaszcza w stabilnych Niemczech Zachodnich, z naszą solidną marką, ścisłym związkiem z NATO. Niespodziewanie wszystko się rozpadło. Nagle okazało się, że dwa plus dwa to jeden. Z jednej strony zaszło niewiarygodnie wiele zmian, z drugiej jednak, stres, który temu wszystkiemu towarzyszył, osiągnął taki poziom, że ludzie nie byli w stanie przyjąć nic więcej. Skupili się na swoim życiu, na tym, co ich bezpośrednio dotyczyło. I w efekcie zapomnieli, co się kiedy zdarzyło. Kiedy były jakieś wybory? Kiedy faktycznie doszło do unii monetarnej? Nikt już tego nie pamięta. Myślę, że to bardzo ciekawe zjawisko. Ludzie będą chcieli przypomnieć sobie to, o czym zapomnieli. S.A.: Duża część widowni z pewnością nie będzie nic pamiętać, bo to ludzie zbyt młodzi. Z drugiej strony większość z nas wiele pamięta z tego okresu. We mnie osobiście scena w banku, w której Alex i Anita chcą wymienić pieniądze, przywołuje wiele wspomnień. Powraca ta koszmarna noc, kiedy nagle przeraziłem się tym, co stanie się z Niemcami, co będzie po zjednoczeniu. Jechałem przez Alexanderplatz i nagle, o północy, zobaczyłem pięć tysięcy ludzi przed Deutsche Bank - wszyscy chcieli natychmiast wymienić pieniądze. Tłum napierał na okna i zaraz pokazali to w wiadomościach. Dla mnie było to przerażające i nagle uświadomiłem sobie, że tak będzie wyglądać kolejne dziesięć lat. Zrozumiałem, że ta wspaniała energia, która wyzwoliła się na początku przemian zostanie zaprzepaszczona. Że wszystko zostanie zniszczone przez spekulantów. Mimo to zjednoczenie jest pokazane jako wspaniały moment. S.A.: I to jest właśnie w tym filmie niezwykłe. Wolfgang Becker potrafił wszystko pokazać w bardzo poruszający sposób. Na przykład scena przyjęcia urodzinowego - tam naprawdę emocje sięgają zenitu. Czy już na etapie czytania streszczenia filmu wiedział pan, że to Wolfgang Becker będzie jego reżyserem? S.A.: Wolfgang Becker to najwłaściwsza osoba do tego filmu. Od razu było jasne, że będziemy go robić razem. Wolfgang Becker i Bernd Lichtenberg tworzą wspaniały duet. Na pewno nie było im łatwo tak długo pracować nad scenariuszem, ale ich wysiłek z pewnością się opłacił. Film jest bardzo wyważony. Film powstał dziesięć lat po wydarzeniach, które przedstawia. Nic już nie pozostało z tamtego świata. Jak sobie z tym radziliście? S.A: To ciekawe, że znacznie łatwiej opowiada się w filmie historię, która zdarzyła się dwieście lat temu, niż tę sprzed lat dziesięciu. Tutaj każdy jest ekspertem, bo przecież wszystko zdarzyło się tak niedawno. Ale tak naprawdę 90% ludzi niezbyt dobrze pamięta jak naprawdę wtedy było. Niektórym pewne rzeczy się mylą, albo też lepiej pamiętają swoje emocje, nie fakty. Bardzo chciałbym nakręcić film, którego akcja rozgrywa się 300 lat temu. Mógłbym wtedy bez obaw pokazać moją wizję ówczesnego świata. Natomiast w naszym filmie wszystko musiało być w 100% zgodne z rzeczywistością, a w Niemczech szczególnie nie jest to łatwe. Zwłaszcza, że przez ostatnie dwadzieścia lat nie poruszano takich tematów w niemieckim kinie. Nie istniał żaden punkt odniesienia, żaden wzorzec - to był prawdziwy horror, od początku do końca. My, Niemcy, starannie unikaliśmy takich tematów, jeśli powstawały jakieś filmy historyczne, to ich fabuła była bardzo wąska. Postanowiliśmy zatem, że tym razem będzie inaczej. Chcieliśmy zrobić prawdziwy film o zjednoczeniu. Każdy szczegół musiał być przemyślany. Wszystko miało wyglądać tak, jak to wtedy było. Zarówno zachowanie i reakcje aktorów, jak i wszystko wokół nich. Mówiąc delikatnie, nie było to łatwe. Z różnych względów. Na pewno pracowalibyśmy spokojniej, gdybyśmy mieli nieco więcej czasu i pieniędzy.
Nowe Niemcy
Kiedy Alex Kerner obserwował z podziwem jak rakieta Sigmunda Jahna znika w przestrzeni, Matthias Kalle był w przedszkolu, gdzieś tam w głębi Niemiec Zachodnich. Kalle, pisarz i felietonista, ma teraz 27 lat i własny obraz kraju, który tak się zmienił po 1990 roku. "Pomyślałem, że chyba coś ze mną nie tak, bo to zupełnie nie miało sensu: jakiś skoczek narciarski szykował się właśnie do skoku, miał na sobie niebieski strój i coś na kształt wąsów, a w lewym górnym roku telewizora pojawiły się litery: 'NRD'. Zapytałem matki: 'Mamo, co to znaczy NRD?' Mama wiedziała: 'NRD to Niemiecka Republika Demokratyczna, czyli Deutsche Demokratische Republik. No wiesz...' No tak, wiedziałem, przynajmniej tyle, ile może wiedzieć dziewięciolatek: na Zimowych Igrzyskach w Sarajewie Niemiecka Republika Demokratyczna była lepsza od Niemiec Zachodnich, kraju, w którym mieszkałem, znanym też pod dziwnym skrótem 'RFN'. 'Mamo' - nie poddawałem się, 'a co to znaczy RFN?' Mama wiedziała i to: 'RFN to Republika Federalna Niemiec, czyli Bundesrepublik Deutschland'. Nadal jednak czegoś nie mogłem zrozumieć: 'Ale ja zawsze myślałem, że nasz kraj jest demokratyczny. To my powinniśmy się nazywać Niemiecką Republiką Demokratyczną'. Mama zgodziła się - tak właśnie powinniśmy się nazywać. Skoczek w niebieskim stroju wygrał, ale nadal nie wiedziałem, czy mam się z tego cieszyć. Poszedłem spać pełen sprzecznych uczuć. Kilka lat później, w 1986, a może 1987 roku, razem z matką odwiedziliśmy mego ojca chrzestnego w Berlinie Zachodnim. Wykładał wtedy na Uniwersytecie. Do Berlina trafił jako student w latach siedemdziesiątych. Opowiadał, że Berlin miał w sobie coś magicznego - nawet David Bowie i Iggy Pop przenieśli się tam, gdy walczyli z uzależnieniem od narkotyków - co chyba jednak nie miało większego sensu. Podróżowaliśmy z matką samochodem. Autostradą A2 do Helmstedt, a potem do Berlina drogą tranzytową. Kiedy byłem bardzo mały, mama zabrała mnie do ogrodu zoologicznego zorganizowanego na kształt safari: żyrafy i zebry mogliśmy podziwiać tylko z samochodów. Pamiętam, że było to przeraźliwie nudne - już lepiej było pójść do kina. I tak właśnie się czułem na drodze tranzytowej do Berlina: zamknięci w samochodach, bez możliwości wyjścia, mijaliśmy śmieszne małe traktory i dziwne sklepy. Pamiętam, że było to zarazem śmieszne i smutne, podniecające i przerażające - zupełnie jak w filmie. Na granicy Berlina Zachodniego 'wschodni' policjant sprawdzał nasze dokumenty, a ja z trudem powstrzymywałem się od śmiechu: wprost obłędnie śmieszne wydało mi się, że ktoś może nas uważać za wrogów kraju. Muszę przyznać, że poczułem się niemal jak bohater. Któregoś wieczoru wybraliśmy się we trójkę w stronę Bramy Brandenburskiej - podeszliśmy tak blisko jak to tylko było możliwe. Dzielił nas przecież mur. Weszliśmy na podest przy murze i spojrzeliśmy na Berlin Wschodni. Dokonałem wtedy interesującego odkrycia: pomiędzy znakami oznaczającymi granicę Berlina Zachodniego i Wschodniego był pas ziemi niczyjej. Nie było tam nic. Zupełnie nic. Zapytałem mojego chrzestnego, do kogo należy ta ziemia pomiędzy Berlinem Wschodnim a Zachodnim, ale on, choć był wykładowcą na uniwersytecie, nie potrafił mi na to pytanie odpowiedzieć. 'W takim razie' - oznajmiłem radośnie 'skoro ten teren nie ma właściciela, od dzisiaj będzie tu Kalleland." I obwołałem siebie królem. Nie miałem pojęcia, że właśnie zaanektowałem Dead Man's Zone. Niewiele jeszcze wiedziałem o prawie. Rok później zostałem komunistą. Moje postulaty głosiłem z żarem i stanowczością: walka z wyzyskiem mas pracujących, równy dostęp do środków produkcji i podwyżka wynagrodzeń, jako że chciałem kupić rower. Moja matka odpowiedziała mi na to, że mogę w takim razie przejść 'na drugą stronę', bo tam na pewno będzie mnie stać na rower, na co odrzekłem, że nie będę się zniżał do takiego poziomu dyskusji. Moja wrażliwość nie przeszkodziła mi jednak wydrapać na ławce w szkole: 'Niemcy muszą umrzeć, byśmy mogli żyć!' Niemcy rzeczywiście umarły, ale nikt tego nie zauważył. Data śmierci: 9 listopada 1989 roku. Siedziałem przed telewizorem, zupełnie jak wtedy, w czasie Igrzysk w Sarajewie, i widziałem jak ludzie tańczą na murze, śmieją się i płaczą. Po 9 listopada masy ludzi wylały się z NRD, wpadły do sklepów KaDeWe i H&M, do porno shopów i wielu innych miejsc. Z kolei McDonald's, BILD i Marlboro przypuściły atak na NRD, państwo, które 3 października 1990 także przestało istnieć. Kilka dni później byłem z klasą na wycieczce w Berlinie, ale miasto różniło się znacznie od tego, które pamiętałem z czasu odwiedzin u ojca chrzestnego, kraj też się zmienił. Poruszaliśmy się po mieście jak lunatycy, w półśnie, nieco aroganccy - no bo może i mieli lepszych skoczków, ale teraz chcieli być tutaj i żyć tak, jak my. Berlin przestał mi się podobać, cieszyłem się, gdy wróciliśmy tydzień później, wróciliśmy na Zachód, do RFN, do kraju, który znałem, ale który, podobnie jak NRD, już nie istniał. Istniało nadal wino musujące, Trabis i Rotkappchen, papierosy F16, był też Helmut Kohl. Ale w 1992 roku, na Olimpiadzie w Barcelonie, nie było już NRD, a potem nasze miasto opuścili Anglicy. Kiedy byłem mały matka tłumaczyła mi, że są tu po to, by nas chronić. Przez dziesięć lat krążyłem po nowych Niemczech, ale nigdzie nie czułem się zbyt dobrze. Studiowałem w Lipsku i pracowałem w Monachium, a dwa lata temu przeniosłem się do Berlina - też nie na długo. Coś było nie tak". Matthias Kalle Matthias Kalle, dziennikarz, urodził się w 1975 roku. Swoje felietony publikuje w niedzielnym wydaniu Tagesspiegel. Latem 2003 nakładem Kiepenheuer & Witsch, ukazała się jego pierwsza książka.
"Słuchałem dużo enerdowskiej muzyki". Rozmowa z Danielem Brühlem
Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan o projekcie filmu? D.B.: Dwa lata przed zdjęciami, na Festiwalu w Berlinie, dowiedziałem się, że Wolfgang Becker zamierza nakręcić nowy film. Wtedy jeszcze miałem niewielkie pojęcie, o czym ma on być i nawet nie próbowałem dowiedzieć się więcej, bo mówiło się, że Becker szuka aktora ze Wschodu. Potem długo nie słyszałem o dalszych losach tego projektu. Tymczasem Becker nie mógł nikogo znaleźć i wtedy scenariusz trafił do mnie. Rzadko się zdarza, aby tekst tak mnie poruszył. Od razu zobaczyłem siebie w roli Alexa, choć nasze biografie znacznie się różnią. Nie przejmowałem się jednak faktem, że nie jestem Berlińczykiem i nie dorastałem w NRD. Wiedziałem, że to wspaniała rola i zagram ją z wielką przyjemnością. Alexa można porównać do marynarza na przeciekającej łodzi - gorliwie stara się zatkać kolejne dziury. Dostrzegłem też tragiczny wymiar tej historii - kiedy czytałem ją po raz pierwszy, pod koniec zalewałem się łzami. Naprawdę się wzruszyłem, co nie zdarza mi się zbyt często. Czy trudno było przekonać Wolfganga Beckera, że to właśnie Pan jest właściwym aktorem? D.B.: Brałem udział w dwóch etapach castingu, ale Wolfgang był bardzo tajemniczy. Podobało mu się, ale nie oferował nic konkretnego. W końcu jednak zadzwonił telefon: zostałem wybrany. Byłem bardzo podekscytowany. Wkrótce zacząłem się przygotowywać, koncentrując się zwłaszcza na tych fragmentach roli, które nie miały nic wspólnego z moim życiem. Pracowałem nad berlińskim akcentem. Wolfgang dostarczał mi wszelkiego rodzaju materiałów. Słuchałem dużo enerdowskiej muzyki. Zgłębiałem historię zjednoczenia Niemiec, z którą zetknąłem się jako dziecko (miałem wtedy osiem lat), ale niewiele wówczas rozumiałem. Bardzo pomogli mi aktorzy pochodzący z Niemiec Wschodnich, którzy cierpliwie odpowiadali na tysiące moich pytań. Opowiadali mi na przykład o nastrojach i odczuciach ludzi w owym czasie - trudno znaleźć takie informacje w podręcznikach historii. Z drugiej strony nie chciałem przedobrzyć z przygotowaniami. O wiele ważniejsza od faktu, że akcja filmu rozgrywa się w NRD, a ja byłem z Zachodu, jest przecież istota tego filmu: to pełna emocji historia pewnej rodziny, o uniwersalnym przesłaniu. Czy jakaś scena w filmie była dla Pana szczególnie ważna? D.B.: Film zaczyna się nieźle, a potem jest jeszcze lepiej. Ale najbardziej przekonała mnie do tego filmu jedna ze scen końcowych, w której Alex urządza tę całą symulację telewizyjną z Sigmuntem Jähnem. To wspaniała scena, z cudownym zakończeniem. Z jednej strony jest bardzo śmieszna, z drugiej niezwykle wzruszająca. Sam pomysł filmu jest fantastyczny: z miłości do matki Alex stawia historię na głowie. Jakim człowiekiem jest Alex? D.B.: Może to zabrzmi trywialnie, ale Alex to po prostu zwykły facet. Miły, wrażliwy młody człowiek, z poczuciem humoru, który na pewnym etapie swego życia nieco się zagubił, nie wie, co robić dalej i zadaje sobie tysiące pytań. Tak należy patrzeć na tę postać. Bardzo dobrze określają go - a ze mną jest podobnie - relacje z jego rodziną, silne uczucie, którym darzy zwłaszcza matkę, ale też Larę i swoją siostrę. Chyba bardzo trudno jest zagrać zwykłego faceta w interesujący dla widowni sposób? D.B.: Uważam, że granie postaci na granicy komedii i tragedii jest jednocześnie najwspanialszym i najtrudniejszym wyzwaniem dla aktora. Uwielbiam grać sceny komediowe, których w tym filmie jest wiele, i to w taki sposób, by humor nie był zbyt nachalny. Innymi słowy, gram tak, jakby to wcale nie było śmieszne, bardzo naturalnie, a efekt komediowy wynika z samej sytuacji. Świetnie się przy tym bawię, odpowiada mi ten rodzaj humoru. Jednocześnie film pełen jest momentów dramatycznych, poruszających i wszystko to musi razem współgrać. Moja postać skupia wszystkie te uczucia i dlatego ją lubię. Jaki jest Wolfgang Becker jako reżyser? D.B.: Nasza współpraca układała się bardzo dobrze. Dawał mi wiele swobody, wyzwalał energię. Nigdy nie zmuszał do grania w określony sposób. To bardzo ważne, bo momentami było ciężko i niekiedy znajdowałem się na granicy całkowitego wyczerpania. Ale nasza współpraca układała się niezwykle harmonijnie. Choć jest profesjonalistą i bywa bardzo zasadniczy, nigdy na mnie nie krzyczał. Traktował mnie poważnie i wierzył, że poradzę sobie z tą rolą. Cały czas to czułem. Ufał mi, a ja jemu. To wspaniałe. Czy ma pan jakieś szczególne wspomnienia z pracy na planie? D.B.: Tak wiele, że nie sposób ich policzyć. Od razu przypominają się te wszystkie sytuacje, kiedy wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej, niż było to zaplanowane. Nie mogę się nadziwić, że mimo stale prześladującego nas pecha, udało nam się zrobić tak wspaniały film. Czy jest Pan już w stanie powiedzieć, jakie znaczenie ma dla Pana ten film? D.B.: Na pewno ogromne. Z pewnością to jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. Jako aktor lubię też brać udział w mniejszych produkcjach. Jakość jest ważniejsza od wielkości. Ale "Good Bye, Lenin!" to jednocześnie poważna produkcja i dobry film, powinien przyciągnąć do kin dużą publiczność. Film jest świetny, jest dla mnie czymś niezwykłym. To z pewnością jeden z moich ulubionych filmów. Dlaczego nakręcono tak mało niemieckich filmów o upadku muru? Dlaczego na ten film musieliśmy czekać aż 12 lat? D.B.: Tego typu tematy muszą nieco poczekać, zarówno artyści jak i widzowie muszą mieć dystans do wydarzeń. Uważam, że błędem byłoby kręcenie takiego filmu wcześniej. Jestem z Kolonii i trudno mi to oceniać, ale odnoszę wrażenie, że dopiero teraz rozpoczyna się prawdziwe zjednoczenie Niemiec Wschodnich i Zachodnich. Dopiero, kiedy Niemcy naprawdę poczuli, że stanowią jedność, można zacząć kręcić tego typu filmy. Przedtem ta więź nie istniała. I jest to prawda bardziej ogólna - na wszystko musi być właściwy czas. Film "Good Bye, Lenin!" pojawił się właśnie w takim momencie.
Pobierz aplikację Filmwebu!
Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.