To jeden z najlepszych filmów niemych. Raz, bo jest udaną superprodukcją z wybudowanymi w studio niesamowitymi dekoracjami, przysypanymi śniegiem, wyglądającym bardziej naturalnie, niż prawdziwy. Dwa, bo w środek amerykańskiej odysei poszukiwaczy złota Chaplin wrzuca swojego małego bohatera. Jego komiczne popisy przeszły już dawno do legendy (np. scena jedzenia buta), a jednocześnie wciąż pozostają autentycznie zabawne.
Osobiście im więcej razy oglądam filmy Chaplina, tym więcej nad śmiech przedkładam refleksję nad naturą i dramatem jego bohatera. Dotyczy to zwłaszcza „Gorączki złota”. Genialny „Brzdąc” był jeszcze zbyt sentymentalny. Równie świetne „Dzisiejsze czasy” zbyt dydaktyczne i społecznikowskie...
Tramp z „Gorączki złota” to mistrzowskie studium człowieka, który umieszczony na marginesie życia podejmuje heroiczne próby zachowania ludzkiej godności. W swoich pietystycznych, wręcz rytualnych gestach, w niemal arystokratycznych przyzwyczajeniach znajduje ratunek przed samotnością, pogardą i spiętrzonymi przeciwnościami losu. Jest tragikomicznym Don Kichotem oraz szelmowskim a delikatnym Arlekinem kina. Jak to jest, że gdy tylko pojawia się na ekranie, budzi u widza uśmiech sympatii?...
Wygląda na to, że jego blask nigdy nie zagaśnie, zwłaszcza w tym filmie, który polecam absolutnie każdemu – bo też powstawał on z myślą o każdym widzu.