PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=671050}

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Star Wars: The Rise of Skywalker
5,9 86 939
ocen
5,9 10 1 86939
4,5 48
ocen krytyków
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
powrót do forum filmu Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Fanem SW jestem od wielu lat. Podobał mi się "Łotr 1" od Disney'a. Niestety, "Przebudzenie Mocy" czyli pierwszy film z sequelowej trylogii o Skywalkerach okazał się dla mnie durnym akcyjniakiem dla niedzielnych zjadaczy popcornu nastawionych na niezbyt wysmakowaną rozrywkę. Całe dzieło to nic innego jak zrzynka z "Nowej Nadziei". Później był "Ostatni Jedi", jednym się podobał, inni go nienawidzą. Ja ten film bardzo lubię, bo w kilku miejscach starał się wyjść poza schemat i obiecywał fajną konkluzję całej 40 letniej sagi. No i przyszedł ponownie Abrams, twórca w moim mniemaniu słaby i bez większych ambicji. Niezły rzemieślnik, fatalny storyteller. Do pomocy wziął sobie gościa, który kreatywnością również nie grzeszy [choć jak chce to potrafi] czyli Chrisa Terrio [Oscar za scenariusz do "Operacji Argo" ale w dorobku też takie dziadostwo jak "Batman vs Superman", "Liga Sprawiedliwości" czy nowe odsłony "Jurassic Park" na spółkę z Collinem Trevorrovem]. No cóż, można było spodziewać się filmu słabego, ale nigdy bym nie przypuszczał, że aż tak słabego. Dlaczego? Z wielu powodów.
Po pierwsze: scenariusz jest na poziomie średnio rozgarniętego 6-latka. Zawiera bowiem mnóstwo dziur fabularnych, poszczególne wątki kompletnie się nie kleją i co chwilę dostajemy jakąś rewelację od czapy, która tak naprawdę albo zaprzecza temu co do tej pory było pokazane lub powiedziane albo działa na zasadzie Deus ex Machina czyli ktoś lub coś pojawia się nagle, bez żadnego wyjaśnienia i bez podbudowy w postaci chociażby jakiejkolwiek drobnej sugestii w epizodzie VII czy VIII [patrz: Impeator i jego powrót]. Najbardziej jednak leży tutaj kwestia spójności z poprzednimi odsłonami sequelowej trylogii oraz nowego kanonu ustanowionego przez Disney'a w 2014 roku po odkupieniu praw do franczyzy od Lucasa. Kilka przykładów, zatem będą spojlery: w książkach "Leia: Princess of Aldeeran" oraz "Bloodlines" dowiadujemy się, że księżniczka Leia mimo tego, że oczywiście była wrażliwa na Moc nigdy zbytnio nie interesowała się tą Mocą i nie miała ambicji aby zostać Jedi gdyż od młodych lat ciągnęło ją do polityki i to właśnie na tym budowała swoją dalszą karierę i pozycję w galaktyce. Co się okazuje w epizodzie IX? Ano Leia praktycznie nie ustępowała Luke'owi, była najwyraźniej znakomitym Jedi i teraz sama szkoli... Rey. To wygląda tak jakby nagle na kilka dni przed śmercią zrobić z Padme Amidali mistrzynię Jedi skoro wiemy, że poszła w politykę i konsekwentnie się jej trzymała. Druga kwestia: największymi bolączkami Luke'a i Lei było to, iż nie powiedzieli Benowi iż jego dziadkiem jest sam Darth Vader. Chłopak dowiedział się tego z trzeciej ręki i znacząco podkopało to jego zaufanie do matki oraz wuja jeśli nie całkowicie go od nich oddaliło. Leia wie, że to był błąd i nie może sobie tego wybaczyć. Luke też to wie. Co robią po 30 latach? Powtarzają ten błąd przy Rey: wg Abramsa i Terrio wiedzieli od początku kim jest Rey, ale oczywiście jej nie powiedzieli. Bo tak. Znakomity rozwój postaci, nie ma co. Kolejna kwestia to Snoke. Tutaj to się dopiero uśmiałem. W przewodnikach po filmach i słownikach tzw. visual dictionaries do "Ostatniego Jedi" wyraźnie zaznaczane jest, że Snoke to prastara istota będąca świadkiem tworzenia się Imperium i następnie jego upadku. Niezwykle potężny w Mocy staje na czele nowej organizacji czyli Najwyższego Porządku. Oprócz Kylo Rena ma co najmniej jeszcze jednego ucznia. Kontroluje wszystko co się da, zna Luke'a Skywalkera [prawdodpodobnie z nim walczył w przeszłości]. A tu co? Okazuje się, że owa postać była niczym innym jak jakimś upośledzonym klonem Imperatora z probówki i mieli takich Snoke'ów w słoju z formaliną jeszcze ze trzech. Kolejny i ostatni przykład, bo już nie chce mi się tego mnożyć: Poe Dameron. Postać o której od 2015 do 2018 wychodziły komiksy, syn dwójki rebeliantów, wojennych bohaterów i ludzi, którzy zginęli na polu bitwy [przynajmniej matka], później wychowywany przez ojca i wzięty pod skrzydła przez samą generał Leię, szkolony na pilota, całe życie w Ruchu Oporu. Co się okazuje w epizodzie IX? A no, że Poe to taki trochę typ spod ciemnej gwiazdy, który ma kryminalną przeszłość bo trudnił się m.in. przemytem - prawdopodobnie substancji nielegalnych. No przepraszam bardzo, ale gdzie tutaj jest jakakolwiek spójność i gdzie sens? Chyba po coś te książki i komiksy powstają, ktoś to chyba miał nadzorować, żeby nie narobił się bałagan na miarę EU przeniesionego teraz do tzw. legend. Ale zostawmy to, bo czym dalej w las - tym więcej drzew.
Czy mieliście kiedyś wrażenie, że w danym filmie jego główny twist jest tak bardzo z czterech liter, że z ekranu za sprawą fatalnego scenariusza wprost wycieka, że dana postać albo dany motyw został tu wrzucony last minute i jego/jej pojawienie się albo jakaś tajemnica z przeszłości wyjawiana nagle z kosmosu po prostu nie ma sensu? Ja tak miałem z motywem powrotu Imperatora i Rey [spojler] ogłoszonej jego wnuczką. Why? Why? Why? Dlaczego NIC [ale to kompletnie nic] nie zwiastowało nam powrotu tegoż Imperatora? Rozumiem, że był ważną postacią w epizodach I-VI ale w sequelach ani w „Przebudzeniu Mocy” ani w „Ostanim Jedi” o gościu nie było ani słowa, najdrobniejszej nawet wskazówki, że może przeżył. A tu co mamy? Ta-dam, w ohydnej ekspozycji Palpatine’a wyskakującego już w napisach początkowych a la Filip z konopi: dowiadujemy się, że Imperator nie dość, że przeżył upadek w sam środek reaktora GŚ [która za moment wybuchła w drobny mak] to jeszcze zdążył narobić pierdyliard własnych klonów, zamelinował się na planecie na którą rzekomo praktycznie nie dało się trafić, stworzył tam potężną flotę i armię oraz zgromadził setki swoich wyznawców, tudzież wyznawców kultu Sithów. No i oczywiście to on pociągał przez ponad 30 lat za sznurki, ale jakimś cudem tak potężnego bytu w Mocy nie wyczuli przez ten szmat czasu ani Leia, ani Luke czy ktokolwiek inny potężny i wrażliwy na Moc. Oprócz tego okazuje się, że był jurny jak buhaj i zdążył spłodzić potomstwo, a jego wnuczką nie jest nikt inny jak nasza cudowna bohaterka Rey, która od „Przebudzenia Mocy” zastanawia się kim byli jej rodzice i dlaczego ją zostawili [ten film daje odpowiedź, ale jest ona tak durna, że niedobrze się robi: „sprzedali Cię, by Cię chronić”]. Cool story bro, szczególnie zważywszy na fakt, że w „Ostatnim Jedi” arc Rey się niejako rozwiązał. Poznała bowiem prawdę o swoim pochodzeniu, dowiedziała się, że nie jest potomkinią jakiegoś potężnego Sitha czy potężnego Jedi i że to jej czyny [a nie jej pochodzenie] ją definiują. No i że Moc jest dla każdego, a nie dla elit i że galaktykę zamieszkują nie tylko Skywalkerowie, Palpatine, Kenobi czy Windu. Ale nie, trzeba było to zrectonować i dać nam Rey będącą potomkinią silnego w Mocy przodka, bo przecież Moc w SW musi być dziedziczna i zarezerwowana tylko dla wybranych. A ja głupi myślałem, że może wreszcie dostaniemy coś świeżego: bez tych odwiecznych silnych klanów i zamkniętych grupek uprzywilejowanych do władania Mocą. Shame on me…
Ale zostawmy już ten niedorzeczny scenariusz i przejdźmy dalej, do tempa filmu. A jest ono iście szaleńcze: akcja pędzi na złamanie karku, bohaterowie co kilka minut lądują w innym miejscu i z inną misją, ganiając za jakimś McGuffinem jak w grze komputerowej z lat 90. To nie Tomb Raider, no litości. Pierwszy raz od dawna miałem problem ze skupieniem się na wydarzeniach prezentowanych na ekranie z prędkością światła. Rozumiem, że być może twórcy chcieli wcisnąć jak najwięcej scen do filmu trwającego niespełna dwie i pół godziny. Niestety, efekt był taki, że żadna ze scen do końca nie wybrzmiewa. Pierwszy lepszy przykład: Poe co sekundę skacze sobie Sokołem w nadświetlną. Nie dość, że pozbawia to tych doskonale znanych nam z OT chociażby emocji związanych z magią podróży i przygodą to jeszcze sprawia, że nie odczuwamy powagi sytuacji ani ciężaru tego pościgu bo po kilku sekundach gubimy się kto kogo gania i gdzie. Dodatkowo czujemy się jakby galaktyka skurczyła się do rozmiarów województwa mazowieckiego gdyż nasi bohaterowie z taką łatwością przeskakują sobie z punktu A do punktu B. Misja odhaczona, lećmy dalej. Tak to mniej więcej wygląda. Nawet sceny bardziej dramatyczne i mające zapewne w zamyśle wywołać u widza emocje [jak śmierć Lei] tutaj zwyczajnie nie mają czasu wybrzmieć bo zaraz mamy kolejną wyprawę, kolejną lokację i znowu pęd na łeb na szyję. Jak to mawiał klasyk: „Szybko, szybko – zanim dotrze do nas, że to bez sensu”. Pisząc to chciałbym zwrócić uwagę na fatalną edycję: ten film jest tak poszatkowany i to zazwyczaj w tak złych momentach, że amatorszczyzną wieje na kilometr. Sceny ucinane są bowiem w najmniej oczekiwanych momentach, a serwowane przeskoki pozbawione są jakiegokolwiek wyczucia timingu.
No dobrze, idźmy do postaci. Bolączką tego filmu jest bowiem to, że wszystkie zostały totalnie zniszczone: albo stoją w miejscu i nic się nie uczą, albo wręcz zaliczają solidny regres. Zacznijmy od Rey – o ile w „Ostatnim Jedi” miała jakieś braki i ograniczenia, tak tutaj posiada już każdą możliwą moc jaką tylko scenarzysta może sobie zamarzyć i ją takową obdarzyć. Biega, skacze, lata, kopie, medytuje w pozycji Buddy, leczy… do wyboru i do koloru. Szkoda tylko, że nic z tego nie wynika oprócz tego, że w tym filmie zasłużyła sobie na łatkę MaR[e]y Sue. Dziewczyna nic nie musi robić, ona już bije mistrza Yodę, Dartha Sidiousa i Dartha Plagueisa na głowę swoimi umiejętnościami. A ten jej konflikt pod tytułem „ciemno-jasno, ciemno-jasno” jest tu tak potrzebny jak zającowi dzwonek na polowaniu. Ta bohaterka swój wewnętrzny konflikt rozwiązała już w poprzednim epizodzie odrzucając ostatecznie zaloty Kylo [a w raz z nim Ciemną Stronę Mocy] i opowiadając się jednoznacznie po stronie Ruchu Oporu. Po co katować publiczność po raz kolejny tym samym motywem? Przecież to już było zrobione, idźmy z postacią dalej zamiast trzymać ją w miejscu. Co to zmienia, że Abrams i Terrio zrobili z niej wnuczkę Imperatora dla samej postaci? Niewiele, bowiem w tym przypadku rewelacja na poziomie „I am your father” zwyczajnie nie działa. Rey go nie zna, nie ma żadnej więzi emocjonalnej ze swoim nowo odkrytym dziadkiem tak jak to miało miejsce w przypadku Luke’a i Vadera w OT. Dowiaduje się tylko, że zabił jej rodziców i chce się zemścić. Tyle. Zero wydźwięku emocjonalnego czy dramy rodzinnej. Równie dobrze mogłaby nazywać się Rey Spiderman czy Rey Lecter i na to samo by wyszło. Skoro pisałem o Rey to teraz przyszedł czas na Kylo Rena – moim zdaniem jest to postać, która miała największy potencjał z tej całej nowej obsady. Duża w tym zasługa Adama Drivera, który jest kapitalnym aktorem. Niestety, i tutaj potencjał został całkowicie zmarnowany. Jak wiadomo pod koniec „Ostatniego Jedi” nasz antagonista zabija swojego ciemiężyciela czyli Snoke’a , odrzuca dziedzictwo Vadera i chce sam sobie być sterem, żaglem i okrętem. Co robi tutaj już w początkowych scenach filmu? Leci do Imperatora, dowiaduje się od niego iż był przezeń cały czas manipulowany po czym zamiast go po prostu zabić… wchodzi z nim w jakiś bezsensowny układ, słucha się go i wypełnia niejako jego polecenia. O ile Rey nie zaliczyła progresu, tak Kylo zaliczył tutaj mega regres względem poprzednich dwóch części. Pokazano go tutaj bowiem jako tępego, ślepego wyznawcę CSM, który po raz kolejny próbuje przeciągnąć Rey na swoją. No po co, przecież to już było i dziewczyna kategorycznie odmówiła. Czyżby miał chłop problemy z pamięcią? No dobrze, mniej więcej po połowie filmu widzi swojego ojca [czyli Hana Solo, którego zabił w „Przebudzeniu Mocy”] i postanawia się nawrócić… ale znowu: dzieje się to niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – gość, który w pierwszych scenach zabija kilkunastu chłopa, podpala Mustafar w poszukiwaniu śmiesznych trójkącików, a następnie bawi się w stalkera i prześladuje Rey - pod wpływem jednej wizji nagle staje się dobry. Nie wiem jak inni, ale ja tego nie kupuję. Albo pokazujemy go jako bezwzględnego badassa przez większość filmu i wtedy go nie odkupiamy albo już od początku pokażmy go z tej łagodniejszej strony. Odkupienie na ostatnią chwilę to najbardziej lazy writing z możliwych i tutaj niestety zdecydowano się iść w tę stronę. Następy w kolejce: Finn. Postać, której koncepcja bardzo mi się podobała w epizodzie VII. Wiecie, były szturmowiec uciekający z reżimowej bądź co bądź organizacji i próbujący znaleźć swoje miejsce w galaktyce i w nowej dla siebie rzeczywistości. To mogło być ciekawe, ale niestety z postaci zrobiono typowego side kicka. Finn okazuje się bowiem być postacią bez żadnego arcu i bez żadnej osobowości. Jest Dannym Gloverem dla Mela Gibsona: śmiesznym czarnym kumplem białego protagonisty, comic reliefem dla Rey [epizod VII i IX] i Poe [epizod VIII i IX]. Nie mniej, nie więcej. On w „Skywalker. Odrodzenie” nie ma do roboty nic, dla całości fabuły jest tak istotny jak zeszłoroczny śnieg. Jego obecność na ekranie ogranicza się do biegania po powierzchni płaskiej, jeździe na kozo-koniu i darciu się „Reeeey”. Czy można bardziej schematycznie [wręcz rasistowsko] podejść do tematu niż zrobił to Disney? Ocenę pozostawiam Wam. O Poe pisałem wyżej. Oprócz zmiany jego backstory i zrobienia z niego przemytnika [kolejny chamski stereotyp dotyczący Latynosów, a powielany w tym przypadku świadomie lub nie przez Disneya] z ciekawej skądinąd postaci robi się…Hana Solo 2.0. Tak, dobrze przeczytaliście. Wszystkie cechy jakie nadano Dameronowi w epizodzie IX miał nie kto inny jak nasza ulubiona postać z OT. Przemytnik? Odhaczono. Kobieciarz czy tam flirciarz? Odhaczono. Uwikłany w jakąś relację z laską z przeszłości? Odhaczono. Han Solo zginął w „Przebudzeniu Mocy”, po co nam jego kolejna wersja? Czy Poe nie mógł być po prostu sobą? Nowa trylogia powinna kłaść nacisk na nowe postaci. A tymczasem tutaj nowe albo się niszczy albo całkiem pomija, bo liczą się przecież Leia, Luke, Han i Chewie oraz Lando - którzy swoją własną trylogię mieli 40 lat temu. O postaciach zniszczonych pisałem wyżej, teraz słów kilka o pominiętych całkowicie. Pierwsza z nich to Rose Tico. Postać dość kontrowersyjna w „Ostatnim Jedi” z tego względu, że znienawidzona przez seksistowsko-rasistowską część fandomu. Co w takim przypadku robi Disney? Niejako przyznaje rację hejterom, którzy przepędzili aktorkę wcielającą się w tę rolę z mediów społecznościowych i daje Rose minutę czasu ekranowego oraz wielce ważne zadanie: pilnowanie pustej bazy Ruchu Oporu. Szacunek do tego co zrobił poprzednik na pierwszym miejscu, nie ma co. Kolejną postacią o zmarnowanym potencjale jest generał Hux. Koleś, którego kupiłem jako nawiedzonego fanatycznego generała mającego ciągotki faszystowskie. Pod koniec epizodu VIII widzimy jak już pawie zabił Kylo Rena, ale jednak w końcu musiał uznać jego wyższość jako nowego Najwyższego Przywódcy. Jednak ten jego nienawistny i rządny zemsty uśmieszek sugerował, że przy odrobinie oleju w głowie scenarzysty można było właśnie Huxa uczynić głównym złym i dać mu do pomocy na przykład Rycerzy Ren [swoją drogą: bardzo ciekawe postaci, które…chodzą]. Po co było wyciągać tego trupa Imperatora z szafy? Wystarczyło dać fajny pretekst do rozłamu wewnątrz Najwyższego Porządku, który z kolei mógłby pociągnąć Rebelię Szturmowców – to by było coś nowego i ciekawego, ale widocznie za wysokie progi na Abramsowe nogi i dostaliśmy schematyczną do bólu naparzankę dobrzy konta źli, a Hux pojawił się raptem na jakieś 30 sekund, krzyknął „Jestem szpiegiem”, zarobił kulkę w brzuch i tyleśmy go widzieli. Totalne zgnojenie postaci, taka Phasma 2.0. Może z szacunku do OT nie będę się wypowiadać na temat tego co zrobiono z postaciami Lei i Luke’a. Powiem tylko, że Carrie Fisher przewraca się zapewne w grobie widząc ten wspaniały „hołd” dla swojej postaci, z której zrobiono kogoś kim nie jest i nigdy nie była i którą [co gorsza] przedstawiono jako wyrodną matkę, która na własnego syna kładzie tak zwaną lachę i otacza opieką nowe, w zamyśle lepsze dziecko czyli Rey. Coś okropnego. Czy nie można było pójść w pojednanie matki z synem? Skoro zmarnowali z 10 sekund na scenę toczka w toczkę wyciętą żywcem z „Przebudzenia Mocy” [a mianowicie Leię przytulającą Rey] to i można było ładnie tam wkomponować Drivera, a scenariusz poprowadzić tak, żeby do fizycznego spotkania Bena z matką doszło. Byłoby to znacznie ciekawsze i bardziej przekonywujące w temacie nawrócenia Bena niż skopiowana niemal żywcem scena z epizodu VII z Hanem Solo. To jest zresztą coś co mnie bolało bardzo w kinie: marnowanie czasu na powtarzanie scen identycznych z tymi z OT lub „Przebudzenia…”. Rozumiem, że może ktoś chciał oddać hołd OT… ale oddawanie hołdu, a zżynanie całych scen i sekwencji to dwie różne rzeczy.
Nie wiem, może się nie znam ale od trylogii Disneya oczekiwałem przede wszystkim wciągającej historii, bohaterów do których będziemy wracać i jakiegokolwiek powiewu świeżości. Patrząc teraz z perspektywy widza po trzech epizodach sequeli stwierdzam z pełnym przekonaniem, że nie dostaliśmy żadnego z tych czynników. W pierwszym przypadku historia opowiedziana w ST to perfidna kalka OT z paroma drobnymi zmianami. Nie lubię przeżywaj deja vu w kinie, a w tym przypadku to miało miejsce co kawałek. Ben Solo jako Vader 2.0 to chyba najokropniejszy przykład zarżnięcia postaci po to tylko, żeby zastąpić penisa waginą w ramce z napisem „Skywalker” na szczycie drzewa genealogicznego. Epizod IX bez żadnych wątpliwości pokazuje, że nie było konkretnego planu na tę trylogię i nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Każdy film próbował powiedzieć coś innego i suma summarum wyszło z tego masło maślane, okraszone ładnymi lokacjami i spektakularnymi efektami specjalnymi [choć Papy Smerfa Luke’a w epizodzie IX do takowych bym nie zaliczył]. Postaci z sequeli też po latach moim zdaniem nie obronią się tak jak te z OT czy nawet z prequeli gdyż niestety są mdłe, nijakie i pozbawione wyrazu, a ich motywacje naciągane jak guma w starych rozlazłych gaciach. Co ciekawe nawalenie nowych postaci w ostatnim epizodzie sequeli też odbiło się rykoszetem ponieważ i krytycy, i publika zdają się być tu zgodni: Rycerze Ren, Zorii, Jannah, Beaumont czy Pryde nie wpłynęli na fabułę w żaden sposób, pojawili się tutaj chyba z czysto marketingowych pobudek albo chęci dania zarobienia znajomym po fachu [Abrams przyjaźni się bowiem z Keri Russell, Richardem E. Grantem i Dominickiem Monaghanem]. Celem podsumowania rzec można, iż epizod IX poległ na każdym polu: nie sprawdza się ani jako osobny blockbuster [za dużo głupot] ani jako konkluzja 42 letniej rodzinnej sagi [za dużo postaci olewa albo zmienia ich backstory]. Obraz ten pluje bowiem nie tylko na epizod VII i VIII, ale także na to co zrobił George Lucas w epizodach I-VI. Jeśli jest jakiś plus nieszczęsnej trylogii od Disneya to może taki, że ludzie zaczną choć odrobinkę bardziej doceniać prequele. Te chociaż [pomimo pozostawiającego sporo do życzenia aktorstwa czy czerstwych dialogów] prezentowały jakąś spójną i sensowną historię, do której po latach można było wracać bez poczucia żenady. Do trylogii sequeli ja osobiście wracać nie będę – co również serdecznie odradzam innym.

Aleksander_Mat

Amen. Nie wyszła ta trylogia Disneyowi.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones