Co prawda ma wszystkie wady typowych "slasherów" - bohaterowie zachowują się chwilami nielogicznie, w napięciu za bardzo nie trzyma (choć ze 2-3 razy można przed telewizorem podskoczyć), trzyma się natomiast dosyć wiernie schematu gatunkowego (właściwie już na początku filmu można odgadnąć, kto przeżyje, a kto zginie - i nawet jeśli później są momenty, w których powątpiewa się w swoje przewidywania, w finale okazuje się, że od początku miało się rację), niemniej od wielu innych tego typu produkcji odróżnia się na plus - przede wszystkim ze względu na wyraźniejszy, niż w typowych "slasherach" zarys postaci (bohaterowie "Hellbent" nie są po prostu skończonymi idiotami - "mięsem" dla mordercy - ale mają swoją przeszłość, marzenia i dążenia - dzięki czemu można zdążyć ich polubić nim zaczynają ginąć :P ) i szczyptę humoru.
Bohaterowie są atrakcyjni (zwłaszcza trzech - Bryan Kirkwood, Andrew Levitas i pojawiający się w epizodzie Baron Rogers [nie licząc dwóch gostków z prologu]), a to też - ośmielę się stwierdzić - jest istotne w tego typu filmach, wątki romantyczne nienajgorzej napisane i angażujące widza. Wszystko to sprawia, że film ogląda się dosyć przyjemnie. Dlatego też dałem 6/10.
Moim zdaniem dno, po pierwsze nie wyjaśnili najważniejszego motywu w każdym slasherze, kim jest morderca i dlaczego morduje akurat tych ziomków. Po drugie aktorzy, oprócz powiedzmy "kowboja" tragedia, ten który niby miał być policjantem, ale nie został nim z powodu wypadku i ten drugi, na motorze, co miał być niby męskim rockersem, obaj wyglądali i zachowywali się jak dwie ciotki co właśnie wyszły ze SPA w San Francisco, masakra. Gdyby wybrali aktorów, którzy bardziej przypominają policjanta i rockersa, toby się nieźle oglądało.
Zabawny był wątek z gościem przebranym za drag queen.
W sumie żałosna podróbka żałosnych slasherów z Hollywood.