Kolejny rok dobiega końca, kolejne święta przed nami, kolejna odsłona "Hobbita" w kinach, kolejny raz ten sam problem z oceną filmu. Chociaż nie, problem odrobinę ewoluował. O ile pierwsza odsłona broniła się zauważalną miłością reżysera do materiału źródłowego, a druga część rozbudowywała w ciekawy sposób filmową tolkienowską rzeczywistość, tak nic już nie broni decyzji o rozwleczeniu finałowej książkowej bitwy do formy ponad dwugodzinnego filmu. No niestety, jest to zrobione na siłę i Peter Jackson nie zdołał tego zatuszować.
Do tego jest to film pełen rozczarowań. Jeżeli ktoś - po dramatycznym finale "Pustkowia Smauga" - spodziewał się ekscytującego starcia ze smokiem w pierwszym akcie filmu, ten zawyje ze smutku. Smaugowi poświęcono raptem kilka minut prologu, ciężko nazwać tę sekwencję nadto atrakcyjną i kończy się zanim zdąży się dobrze rozkręcić. A później przez długi czas nie dzieje się już nic. Rozpoczynają się debaty, narady, porady i zwiady. Osiąga to poziom lekkiej groteski, gdy przeciwne obozy nie przestają ze sobą debatować nawet po zebraniu na polu bitewnym trzech różnych armii. Emisariusze i inne persony krążą w tę i z powrotem, dowódcy stroszą piórka i pomachują szabelkami, Gandalf ciężko wzdycha.
A, no właśnie, Gandalf. No dobrze, przyznaję, coś tam wcześniej się jednak dzieje, wszakże poprzednia część pozostawiła brodacza w łapach Saurona (w połowie filmu tożsamość Nekromanty jest już tajemnicą poliszynela, ciężko więc powiedzieć dlaczego kilkadziesiąt lat później wszyscy będą zaskoczeni, że powrócił i zebrał armię Mordoru). Jest to potencjalnie ekscytujący wątek, czyż nie? Tylko w teorii. Najciekawsze co z niego wynika, to krótkie zapasy pomiędzy Nazgulami (Team Sauron), a elficko-czarodziejską grupą uderzeniową (Team Galadriela).
Wróćmy do tytułowej bitwy pięciu armii. Na szczęście Jackson nie zabawił się w internetowego trolla i nie poszedł w kierunku oratorskiego pojedynku na przymiotniki. Miecze, topory, łuki, świnie, orły, niedźwiedziołaki (i jeden Legolas) idą w końcu w ruch. I jest to... (znowu) dość rozczarowujące. Nie zrozumcie mnie źle, wizualny przepych atakuje tutaj z każdego ujęcia, rozmach, koncepty wizualne, pomysły realizacyjne i jakość wykonania robią wrażenie. Ale jako spektakl jest to dość nużące. I zupełnie nieangażujące. A do tego koszmarnie głupie. Jackson od zawsze pozwalał sobie na dużo w swych wysokobudżetowych filmach, ignorował istnienie czegoś tak trywialnego jak prawa fizyki, prychał z pogardą na słowo "umiar" i faworyzował zabawę kosztem logiki. Tym razem przeszedł samego siebie, można przymknąć na to oko i cieszyć się z widowiska - przyznaję, że podobała mi się sekwencja z beczkami w poprzedniej części - ale nie zaszkodziłoby, gdyby czasem odpowiedział sobie twierdząco na pytanie: "a może jednak tego nie robić?".
Dużo narzekam, ale prawda jest taka, że nie jestem w stanie obdarzyć tego filmu prawdziwą niechęcią. Wszystkie powyższe zarzuty są szczere, ale równie szczera jest przyjemność, z jaką zanurzam się każdego razu w fantastyczny świat wykreowany przez Jacksona w oparciu o wizję Tolkiena. Na dużo w tym filmie można by narzekać, ale równie wiele rzeczy cieszy. Problem w tym, że to są zazwyczaj jakieś pojedyncze elementy, a większość pozytywów wypływa z mocnego osadzenia "Bitwy pięciu armii" w tworzonej od ponad dekady filmowej mitologii. Jako pojedynczy kawałek większej układanki - i oglądany w oderwaniu od niej - zawodzi na całej linii. Bo nie jest to dobry film. W najlepszym razie, przy dużej dawce dobrej woli, można go określić mianem produkcji przyzwoitej.
Nie jest też udanym zwieńczeniem trylogii, bo drużyna krasnoludów na długo schodzi tutaj na dalszy plan (nie biorą nawet udziału w większej części bitwy), podobnie zresztą jak i Bilbo. Jakby się dobrze zastanowić, to nawet Gandalf nie otrzymał za wiele ekranowego czasu. Ekran we władanie biorą anonimowe komputerowe ludziki machające orężem i towarzyszące im kreatury, debatujące ze sobą trzecioplanowe postacie oraz wizualny przepych (w co zaliczam również tradycyjnie oszałamiające nowozelandzkie krajobrazy). Ogląda się to przyjemnie, na zegarek nie spogląda się nazbyt często, ale po wszystkim pozostajemy z uczuciem pustki w głowie i sercu. Bo filmową mitologię to Jackson może i wykreował wyśmienitą, ale dał zupełnie ciała w kwestii bohaterów. O jednej z najciekawszych postaci, obdarzonej osobowością i dobrze obsadzonym aktorem (Bilbo) nieco zapomina, tych zaniedbywanych od samego początku (większość kompanii krasnoludów) dalej traktuje po macoszemu, zamiast tego wprowadza nową postać zapewniającą wątpliwy element humorystyczny (Alfrid) i żongluje ogromną ilością postaci z książek Tolkiena, które wprowadzają dużo kolorytu i życia w film, ale pozostawiają widza obojętnym emocjonalnie.
No i na tym można by chyba zakończyć. Peter Jackson stworzył trylogię skierowaną do fanów zakochanych w jego interpretacji "Władcy pierścieni". Oni będą w przyszłości z przyjemnością wracać do nowej trylogii, wtedy już w jedynej słusznej wersji, czyli w edycjach rozszerzonych. Ta grupa odbiorców szybko wybaczy liczne minusy i skupi na delektowaniu się krajobrazami, dopracowanym efektom specjalnym, rozmachu scenograficznym, powiązaniach z trylogią o losach drużyny pierścienia i niezaprzeczalną pasją z jaką reżyser wgryza się w temat. Reszta świata wzruszy tylko ramionami i prędko zapomni o Bilbo oraz anonimowych krasnoludach.
http://kinofilizm.blogspot.co.uk/2014/12/the-hobbit-battle-of-five-armies-recenz ja.html
Więcej recenzji i innych materiałów o kinie:
https://www.facebook.com/pages/Kinofilia/548513951865584
Ja się zastanawiałem gdzie w tej sieczce jest sens, muszę ponownie przeczytać książkę, żeby go znaleźć....
Żeby było jasne- uważam że trylogia Hobbita to nie ta sama liga co trylogia Władcy Pierścieni. Cała wina nie leży jednak po stronie Jacksona, lecz materiału źródłowego!
Ci, którzy czytali książki powinni być świadomi tego, jak bardzo Hobbit różnił się od Władcy Pierścieni- od początku pisany był przez Tolkiena jako bajka dla dzieci, nie skomplikowane, podniosłe fantasy. Siłą rzeczy udziela się to w ekranizacji.
Jeden z częstych głosów krytyki- ,,Jackson z krótkiej książki zrobił 3 filmy"- i bardzo dobrze! Nie wyobrażam sobie wszystkiego w 1 filmie, jestem prawie pewien, że klimat, tempo i spójność diabli by wzięli :P Władca Pierścieni został zekranizowany w formie 3 długich filmów, chociaż materiału starczyłoby i na 6. Poświęcenie względnie krótkiemu Hobbitowi tylu godzin na ekranie pozwoliło na ukazanie większej ilości wydarzeń z książki, jak i tych, których w Hobbicie nie przedstawiono, a miały wtedy miejsce. Taki więc zamiast suchej wzmianki o tym, że Biała Rada wypędziła Saurona z Dol Guldur, możemy w końcu zobaczyć jak to wyglądało (liczyłem wręcz, że scena z Sauronem będzie dłuższa).
Czy ci, którzy zarzucają filmowi brak wierności wobec książki, na prawdę chcieli by oglądać wiecznie głupawe i niezdarne krasnoludy? Nie widzieć większości Bitwy Pięciu Armii (którą Bilbo do facto przespał)? O ważnych wydarzeniach dowiadywać się poprzez suche wzmianki?
Pojawienie się Legolasa było pozytywnym zaskoczeniem, choć nie ukrywajmy- zrobiono przede wszystkim z zamiarem dodania kilku scen akcji :) Scena z lataniem po spadających kamieniach może i była niedorzeczna, ale czy pamięta ktoś Legolasa chodzącego po powierzchni śniegu w Drużynie Pierścienia? Można by tu wspomnieć o elfiej lekkości i zwinności, poza tym- jaki jest sens wytykania łamanych praw fizyki w świecie fantasy, wypchanym magią?
Wątek miłosny/ sceny śmierci- wątek Kili- Tauriel nie był tu konieczny, nie jest jednak przesadnie rozbudowany i męczący. Doceniam to, że Jackson ,,miał jaja" aby zakończyć wątek śmiercią Kiliego- nie będzie życia długo i szczęśliwie, jak w przypadku Aragorna i Arweny. Thorin i Fili również giną (no proszę, Jackson trzyma się materiału źródłowego!), a ich śmierć została ukazana lepiej, niż w książce (tzn została ukazana w ogóle). Nadal czekam aż ktoś wyjaśni, co było w tych scenach śmiesznego (poza Azokiem pod lodem).
Zgodzę się z krytyką pod adresem efektów specjalnych, mając na myśli nie jakość (bo ta z pewnymi wyjątkami była niezła), a ilość. CGI potrafi działać na niekorzyść scen akcji i sztuczność często bije po oczach. Jest to według mnie popularne dzisiaj chodzenie na łatwiznę- po co jeździć do lasów, budować rekwizyty, skoro można porozstawiać green screeny?
Końcówka sprawnie nawiązuje do Władcy pierścieni (wątek Legolasa, powrót Bilba do Shire), aż chce się obejrzeć starą trylogię po raz 20 :)
8/10 to moja ogólna ocena dla trylogii Hobbita. To i owo można było zrobić lepiej, tego mogło być więcej, tego mniej (CGI). Biorąc pod uwagę... niedoskonałość materiału źródłowego, uważam że Jackson wykonał całkiem niezłą robotę.