Trzeba przyznać Peterowi, że ostatnio część filmowego Hobbita robi imponujące wrażenie. Nie wiem jak wy, ale ja dostałem w końcu to o czym marzyłem - wielką bitwę w świecie fantasy, trwającą prawie cały film. Do tego sceny walki przeplatają się z humorem i smutkiem, bardzo dobrze się równoważąc i co najważniejsze nie zapominając o czym tak naprawdę ten film jest. Do tego w końcu doczekać się można było walczącego Elronda i pustego kołczana Legolasa. Co prawda, w niektórych momentach film jest nawet jak na ta konwencję przesadzony, głównie moment kiedy Thorin z resztą bandy wypadają z Ereboru by wspomóc braci i nagle, mimo pomocy tylko trzynastki przeciw tysiącom zaczynają wygrywać, ale można to jednak wybaczyć. Do tego ponownie fantastyczna muzyka i gra aktorska (jak dla mnie aktor grający Thorina w momencie obłędu wypada najlepiej) oraz sceneria. I jeszcze mały plusik, że koncówka filmu nie ciągnie się jak w Powrocie Króla, co tam powodowano już po prostu znudzenie i senność. Zdecydowanie wystawiam 10/10 (w mojej opinii, ale i tak będziecie się o to pienić) i żałuje, że to już jest koniec.
Szczerze ci powiem, że o ile Hobbita czytałem z wypiekami na twarzy, tak Władcy Pierścieni nie ścierpiałem. Za długie, zbyt mi przypomina dzieła romantyzmu - te opisy, dialogi. Nudziło mnie to po prostu. Wytrzymałem do utworzenia drużyny, dalej zarzuciłem czytanie.