W końcu po premierze (a właściwie prapremierze). Ci którzy szli na film z negatywnym nastawieniem, mogli odebrać tę część jako niezbyt udaną. Ja szłam z nastawieniem neutralnym, mając świadomość tego, że idę na adaptację. Zdawałam sobie sprawę, że film nie porusza jedynie historii stricte związanej z książką, ale też wiele wątków znanych mi z ogromnego uniwersum Śródziemia.
Pierwsza scena nieco mnie przytłoczyła, ale nie przez zawartą w niej akcję, a przez efekt 3D (IMAX), do którego to oko potrzebuje paru chwil by przywyknąć. Później poszło już z górki.
Śmierć Smauga nie była o dziwo wielkim "pompatycznym wydarzeniem". Jego zabicie nie zostało pokazane jako niesamowity, heroiczny czyn... Było raczej subtelne jak tą tematykę. Odebrałam to jako kulminację jednego wątku, którego rozwiązanie, miało być wstępem do kolejnego. Wstępem do zakończenia i do tego, o czym tak naprawdę owa historia opowiada (Bo nie. Nie jest to bajka o wyprawie w celu ubicia gada i zagnieżdżeniu się w królestwie pełnym skarbów). Sama chwila, w której umiera smok... Moment w którym uchodzi z niego życie, albo jak kto woli, w którym życie w nim gaśnie (to chyba najbardziej odpowiadające tej scenie określenie) jest prawdziwą perłą w całej tej sekwencji.
Mocno związany z niezbyt szczęśliwym dla smoka zakończeniem, jest Bard. I owszem pojawiać się on będzie w filmie dość często, ale nie jako mocno zintegrowany z głównym wątkiem bohater. Postać ta zrobiła swoje, dzięki czemu mogliśmy ruszyć dalej z nurtem fabuły, ale to tyle. Od tego momentu Bard tworzy już własną (odrębną) opowieść. Choć ma swój mały udział w wątku głównym. Sceny w których się pojawia, to kreowanie pobocznej postaci. Dzięki temu Bard nie jest już dla widza jedynie imieniem zapisanym na kratce, a postacią z krwi i kości, posiadającą własne JA i własną historię.
Thorin - Studium jego powolnego upadku, nie do końca mnie przekonało. Sposób zaprezentowania szaleństwa jakie ogarniało go coraz to bardziej i bardziej, było jak na mój gust nieco przerysowane (choć miał kilka dobrych scen jeszcze we wnętrzu góry). Całe szczęście po "wyjściu na zewnątrz", zaprzestano tych dziwnych zabiegów i jego postać zyskała od razu na realizmie. Sama scena śmierci Thorina, była jedną z najbardziej poruszających w filmie. Ogólnie z ust Thorina (oraz Bilba) pada chyba najwięcej mądrych słów, będących kwintesencją tego o czym tak naprawdę jest ta historia.
Galadriela - Jej pojawienie się i ratunek jaki przyniosła Gandalfowi, pokazany świetnie... I tu nagle... wyskakują z ujęciem w którym, kobita "świeci się na zielono" i wygląda jak karykatura samej siebie. Zdecydowanie PRZESADZONE. Było to jedyne ujęcie w filmie, które w ogóle mi się nie podobało. Sam poboczny wątek, wepchnięcia do historii Saurona i upiorów pierścienia jak najbardziej na TAK.
Thranduil i Legolas - O ile ten pierwszy jest w pewnym sensie istotnym elementem wątku głównego, o tyle ten drugi niemal nie ma w nim udziału. Jednak to ten drugi wnosi do filmu "coś więcej". To taka kolejna odrębna historia, prezentująca również relacje syn, ojciec i uwiarygodniająca postać Legolasa w całej historii łącznie z Władcą Pierścieni. Legolas nie wziął się znikąd. Jackson dał mu szansę na pokazanie początku własnej drogi, której ciąg dalszy splecie się jak wiadomo z losami pierścienia.
Bilbo - Martin gra tak genialnie, że nie ma się do czego przyczepić. Jego rola dość ściśle trzyma się książkowego Bagginsa.
Fili – Wspomnę i o nim, bo był jednym z główniejszych bohaterów, który jak wiadomo zginął. W moim odczuciu jego śmierć , była chyba najmniej „bolesna”. Sądzę, że to ze względu na perspektywę z jakiej została pokazana.
Kili i Tauriel – Dla wielu najbardziej kontrowersyjny pomysł Jacksona. Pomysł który uwielbiam i który jest dla mnie wielkim plusem dla tej interpretacji powieści Tolkiena. Ubóstwiam takie autorskie pomysły reżyserów, zwłaszcza kiedy są oryginalne od A do Z. Idąc na film, którego fabułę poniekąd znam, gdzie tak naprawdę znam całą historię… Jestem zaskakiwana czymś zupełnie nowym. To jest właśnie największą wartością, adaptacji „Hobbita”. Mnóstwo świeżych i tych zaczerpniętych pomysłów, które zaskakują potęgując emocje. Wracając do wątku. Założenie było proste (prostsze być nie mogło) wlać w fabułę nieco uczuć i to nie tych kipiących patosem, ale tych najczystszych i najdelikatniejszych. Jeśli uczucia te zostaną zaprezentowane w filmie, to zawsze podświadomie będziemy w pewnym stopniu „im kibicować” i tym dotkliwszy będzie odbiór scen, w których ginie ktoś kogo one dotyczyły. Tego typu uczucia niosą bowiem za sobą największy ból kiedy zostają utracone. Dlatego też dla mnie scena śmierci i kolejna sekwencja z ciałem Kiliego i szlochającą nad nim elfką, była najbardziej emocjonującą sceną filmu (jako kobieta oczywiście nie mogłam się nie rozkleić).
Bitwa – Film to jedna wielka bitwa… Ale czy na pewno. Odmiennie od bitew we Władcy Pierścieni, w którym to były one istotnymi da fabuły wydarzeniami… w Hobbicie bitwa jest jedynie tłem całej akcji. Jest ogromna i efektowana, owszem, ale nie zmienia to faktu, że jest jedynie środkiem do przekazu prawidłowej informacji czyli tego o czym tak naprawdę ów film jest.
To tyle ile jestem w stanie powiedzieć na świeżo po seansie. Jest już późno tak więc na ten czas nic więcej nie napiszę. Jeśli jednak coś jeszcze przyjdzie mi do głowy, podzielę się swoimi spostrzeżeniami , odczuciami czy uwagami.
"w Hobbicie bitwa jest jedynie tłem całej akcji. Jest ogromna i efektowana, owszem, ale nie zmienia to faktu, że jest jedynie środkiem do przekazu prawidłowej informacji czyli tego o czym tak naprawdę ów film jest".
Nie mogę się nie zgodzić w stu procentach :)
No, no.. bardzo ładne i ciekawe to zdanie i ogólnie całość ładnie napisana, teraz muszę poczekać na swoje odczucia co do końcowego rozdziału tej trylogii ;)
Ja przyznam, że nie czytałam jeszcze żadnych opinii tutaj na forum :). Przed premierą w ogóle omijałam tematy, związane z fabułą ostatniej części szerokim łukiem. Teraz za to nie mam za bardzo czasu przeglądać forum, tym bardziej, że spory bałagan się tutaj zrobił z tego co widzę :). Niemniej jednak, w okolicach świąt zapoznam się z opiniami "maratończyków" ;), a następnie tych którzy do kin ruszą 25 grudnia :).
Tak więc film oglądnęłam po raz drugi i pokusiłam się o skromną interpretację/recenzję.
Peter Jackon przyzwyczaił już nas do tego, że jego interpretacja książek J.R.R. Tolkiena w mniejszym, bądź większym stopniu różni się od pierwowzoru. Można by się tego czepiać, gdyby nie fakt, że mowa tu o ADAPTACJI książek, a nie o ich ekranizacji. Idąc na film z negatywnym nastawieniem, nie rozumiejąc jakie było założenie przekładu słowa pisanego na film, można więc poczuć się nie do końca usatysfakcjonowanym. Ja szłam na (ostatniego) „Hobbita” z neutralnym nastawieniem, wiedząc, że film nie porusza jedynie historii stricte bazującej na książce „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, ale też na innych wątkach z obszernego uniwersum Śródziemia.
Podczas gdy „Władca Pierścieni” raczył nas scenami pełnymi patosu i wielkich aktów heroizmu… Hobbit nieco spuszcza z tonu opowiadając historię, która na pierwszy rzut oka wydawać by się mogła prostym opowiadaniem, zaczynającym się w punkcie A i kończącym w punkcie Z. Zahaczając wydarzeniami o kolejne litery alfabetu. Prawda jest jednak zgoła inna. Filmowa trylogia „Hobbita” nie opowiada bowiem o wyprawie kompani krasnoludów, zaopatrzonych w hobbickiego „włamywacza” w celu ubicia wielkiego gada i zagnieżdżeniu się na górze skarbów, piętrzących się w rozległych komnatach Erebor (Samotnej Góry). Nie w tym tkwi jej sens. Film ten jest opowieścią o przemianie i o najważniejszych, najistotniejszych wartościach o których często zapominamy. Jest to studium wewnętrznego upadku i zrozumienia. Nie ma tu miejsca na szczęśliwe zakończenia, choć na pozór wszystko kończy się w miarę należycie.
„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” zaczyna się w momencie, w którym skończyło się „Pustkowie Smauga”. Widzimy smoka nadciągającego nad Esgaroth (miasto na jeziorze). Cała ta sekwencja nie trwa długo i nie jest szczególnie wyolbrzymiona. Moment w którym Bard zabija bestię, nie jest też pokazany jako ogromny, heroiczny czyn. Następuje kulminacja wątku, poprzez który prowadzeni byliśmy przez poprzednie części. Smaug ginie… I tyle. Nie potrzeba tu żadnych dopowiedzeń, bo nie jest to historia o smoku. Smok był jedynie elementem, mającym wprowadzić nas do głównego założenia filmu. Do prawdziwej historii i sensu całej tej wyprawy. Przy tej sekwencji zwrócić należy uwagę na sam moment w którym umiera smok. Chwilę w której dogasa w nim życie, bo ujęcie to jest prawdziwą perłą tej sceny.
Przy okazji Smauga na pierwszy plan wychodzi też Bard. Pojawia w filmie bardzo często, ale jego rzeczywista rola kończy się właśnie podczas pierwszych sekwencji filmu. Co prawda będzie miał on swój udział w dalszych wydarzeniach, ale już jako wątek schodzący na dalszy plan. W moim odczuciu jest to kreowanie bohatera z krwi i kości. Obserwując jego poczynania, przestaje być on dla nas jedynie imieniem zapisanym na kartce. Otrzymujemy obraz postaci z własnym JA i własną historią.
Podobnie rzecz ma się z Legolasem. Bo po co tak naprawdę pojawił się w filmie? To kolejna postać, która rozbudowuje fabułę. Świat przedstawiony nie jest jedynie jedną linią wydarzeń, tyczących się grupki osób, a obfituje on w masę „odnóg” dodających mu realizmu. Jackson daje Legolasowi własne przysłowiowe „pięć minut”. Pokazuje nam, że nie jest to postać, która wzięła się znikąd. Ukazuje początek jego drogi, która splecie się później z losami pierścienia, łącząc tym wydarzenia z obu powieści.
Dla tych którzy czytali książkę, niewątpliwie istotna jest kwestia śmierci trójki spośród głównych bohaterów. I tutaj: Śmierć Fili’ego jest chyba najmniej przytłaczająca, co jak podejrzewam ma związek z perspektywą z jakiej została ukazana. Natomiast śmierć Thorina, po świetnie wykonanej sekwencji walki z Azogiem, niosła by za sobą mniej emocji, gdyby nie obecność Bilba. To między innymi podczas tej sceny pada wiele mądrych zdań, które są kwintesencją tego o czym tak naprawdę ów film opowiada. Scena ta autentycznie wzrusza i skłania do refleksji. Na koniec zostawiłam scenę w której ginie Kili, bo jak wiadomo jego związek z elfką (postacią w całości wykreowaną przez reżysera) wzbudza wiele kontrowersji. Cóż… Nie dla mnie. Uwielbiam tego typu smaczki w adaptacjach, bo dzięki temu film w którym z pozoru znam fabułę, potrafi zaskoczyć mnie i całkowicie zaciekawić czymś nowym. Tego typu autorskie pomysły (czy nawet te zapożyczone skądinąd) są właśnie największą wartością adaptacji. Nie bez przyczyny Jackson wplótł weń wątek miłosny. To te najczystsze i najdelikatniejsze uczucia, wzbudzają największe emocje. To im gdzieś po cichu, podświadomie kibicujemy, a kiedy ginie ktoś kogo one dotyczą, tym dotkliwszy jest odbiór tego typu scen. Coś co było tak piękne i niewinne, w momencie w którym brutalnie się kończy, sprawia ogromny smutek. Dlatego też scena śmierci Kiliego i kolejne sekwencje z jego ciałem, są w pewnym sensie najtragiczniejszym i najsmutniejszym ze wszystkich trzech obrazów śmierci .
Poruszając kwestię samej bitwy, która wydaje się ciągnąć niemal przez cały film i wnioskując po tytule, powinna ona być niezwykle istotnym wydarzeniem. Zapytam. Czy na pewno? Odmiennie od bitew we Władcy Pierścieni, w którym to faktycznie, były one istotnymi da fabuły wydarzeniami… w „Hobbicie” bitwa jest jedynie tłem całej akcji. Jest ogromna i efektowana, owszem, ale nie zmienia to faktu, że jest jedynie środkiem do przekazu prawidłowej informacji czyli tego o czym tak naprawdę ów film jest. Same efekty specjalne/graficzne są olśniewające ( ja akurat oglądałam film w IMAX 3D). Sekwencje walk widowiskowe i przemyślane. I choć ścierają się tam potężne armie, człowiek i tak skupia się na pojedynczych bohaterach wplecionych w wir wydarzeń.
Zakończenie. „Hobbit. Bitwa Pięciu Armii” kończy się tam gdzie cała przygoda się zaczęła… W Shire. Bilbo wraca szczęśliwie do domu i historia zatacza krąg. Jednak czy na pewno jest to szczęśliwe zakończenie? Niestety nie. Wystarczy spojrzeć na postać Bilba kiedy ten wyrusza w podróż i porównać go sobie z hobbitem, który powrócił z owej podróży. Nie jest to już ta sama osoba, którą poznaliśmy na początku. Nie ma w nim tyle radości i beztroski. Część jego duszy pozostała w cieniu, podobnie jak u większości członków kompanii (i bohaterów pobocznych). Każdy z nich zmienił się diametralnie i już nigdy nie powróci do dawnego JA. Zbyt dużo strat zostało poniesionych i zbyt dużo cierpienia spotkało ich podczas tej wędrówki. Raz jeszcze powiem… Nie… Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia, ale jest niewątpliwie mądra. Warto dobrze się w nią wsłuchać i postarać się zrozumieć jaki ma przekaz.
„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” to w moim odczuciu najlepsza ze wszystkich części. Akcja toczy się płynnie i nie ma w niej miejsca na „nużące”, przegadane wypełniacze. Jest to przepiękne ukoronowanie filmowej trylogii, które poprzez wiele ciekawych zabiegów w tym rozbudowania wątków, stało się prawdziwym arcydziełem kina z pod znaku fantasy i sztuki adaptacji.