Bohater znajduje się w ciele innej osoby - ma szansę na odrodzenie, ale musi dowiedzieć się, jak poprzedni właściciel tego ciała zginął.
Całość wygląda i wydaje się jak aktorska adaptacja anime: niezręczne, dziwne, przestylizowane, przesadzone, odklejone od ludzkiego zachowania. W rzeczywistości jest to adaptacja książki - która była już adaptowana trzy razy, w tym dwa razy na animację. Utrudnia to początek, ale gdzieś w połowie następuje zmiana tonacji - na bardziej dramatyczną. Wtedy odsłonięta jest prawdziwa natura tej opowieści: historii człowieka, który zaczyna poznawać drugą istotę ludzką. Dosłownie wchodzi w jej skórę i odkrywa jej przeszłość.
Widzę tutaj potencjał na prawdziwą klasykę w stylu Dickensa, liczne adaptacje powstające co roku, powtarzające schemat za schematem. W tym znaczeniu seansu nie odradzam, bo to jak słaba wersja "Opowiesci wigilijnej": to nadal historia, którą wszyscy kochają. To powiedziawszy: gdy twórcy przechodzą do tych trudniejszych tematów (w tym samobójstwa), na moment dają radę mnie oszukać. Zacząłem mieć nadzieję na poważny, dojrzały film, gdy "Homestay" idzie w kierunku banalizacji problemu. Traktuje go poważnie, tzn. jest świadomy jego istotności, ale przy tym zachowuje się, jakby faktycznie wystarczyło jedno wydarzenie, aby popchnąć kogoś w stronę zachowań samobójczych. Albo, że wtedy wystarczy uśmiech i wsparcie, żeby natychmiast odgonić ciemne chmury.
Nie pomaga też cała stylistyka. Takie historie jednak potrzebują ludzkich bohaterów, a nie symboli chodzących po ekranie jak duchy, mówiących zagadkami.