Dzieło to, mimo niespełna dwóch godzin, było długie i męczące z resztą. Ot taka sobie martyrologia cierpiętników pierwszego świata, okraszona grafomańskimi, wulgarnymi na siłę wierszydłami, przy których słuchacz rapu będzie krzywił się z zażenowania.
Film kontynuuje trwającą od wielu lat tradycję w polskim kinie, czyli niewytłumaczalną fascynację patologią i moralną zgnilizną, które następnie wyrzuca z wiadra na publiczność, krzycząc do niej: "to o was! Takie jest polskie społeczeństwo!".
Na plus przede wszystkim aktorstwo, z naciskiem na naturalność odtwórcy głównej roli.
Nieoczekiwana zaleta to także wartość komediowa komunikatu na początku, ostrzegającego iż film może wywołać traumę u ludzi, którzy doświadczyli "fatfobii" i szeregu innych nieprzyjemnych, czasem mniej, czasem bardziej zmyślonych problemów. To tylko pokazuje, jak słaby jest nowoczesny człowiek. Płacze, gdy ktoś nazwie go grubym (mimo, że on po prostu... może być gruby i niezdrowy?), a otoczenie obchodzi się z nim jak z jajkiem, rozdmuchując jego rzekomy dramat do chorych rozmiarów. Tak wygląda świat budowany przez nową lewicę - hedonistyczny grajdół i ludzie ze szkła, którzy trzymają się na słowo honoru.