PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=472258}
5,4 44 tys. ocen
5,4 10 1 43969
5,0 24 krytyków
Iron Sky
powrót do forum filmu Iron Sky

Są takie filmy, które stają się kultowe jeszcze zanim trafią do kin. Tak stało się właśnie z „Iron Sky” autorstwa finlandzkiego reżysera, Timo Vuorensola, którego poprzednie dzieło – parodiujący seriale sci-fi „Star Wreck: In the Pirkinning” – zostało ciepło przyjęte przez widzów i legalnie trafiło do ponad ośmiu milionów odbiorców (nieźle jak na semi-amatorską produkcję straight-to-dvd). „Żelazne Niebo”, którego celem jest obecnie podbicie kin na całym świecie, już dwa lata przed premierą zawojował internetem i urzekł nas (a przynajmniej mnie) oryginalnym pomysłem oraz klimatycznym zwiastunem, który z jakiegoś powodu przypominał mi wówczas zajawki do Falloutów. Od tego jak zareagujecie na poniższe streszczenie idei filmu zależy w dużej mierze, czy jest to produkcja dla Was, czy jedynie dla wąskiej grupy odbiorców, którzy tęsknią za starymi dobrymi czasami z lat 39-45. Jeśli spodziewaliście się, że wraz z Hitlerem zginęła również idea nazizmu, to znaczy, że albo jesteście naiwni, albo nie oglądaliście „Więźnia nienawiści” – tak, czy siak, buba i wstyd! Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że hitlerowcy załadowali zadki do statków kosmicznych i uciekli na ciemną stronę księżyca, by tam w spokoju poddać się prokreacji z pięknymi Niemkami oraz aby snuć plany srogiej zemsty na mieszkańcach Ziemi. Führer być może gryzie piach, ale naziści z kosmosu nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa – nasza planeta już wkrótce poczuje, czym jest prawdziwa wojna! Pod warunkiem, że sami nie wyniszczymy się wpierw podczas walki o ropę…


JACKPOT!

Zniechęcony? Auf Wiedersehen! Masz ochotę na więcej? Dobra nasza! Otoczka fabularna, jak widać, prezentuje się wyjątkowo… osobliwie, a zapewniam, że równie nietuzinkowych idei znajdziecie tu bez liku. Film z jednej strony traktuje o księżycowych hitlerowcach, którzy szykują inwazję na Ziemię, ale w dużym stopniu jest on po prostu satyrą prztykającą w nos prawa, jakimi rządzą się Stany Zjednoczone. Gdyby obraz powstał w Hollywood, zapewne od razu do akcji wkroczyliby producenci z nożyczkami i taśmą klejącą w łapkach, co by odpowiednio dostosować projekt do tamtejszych wymagań. Wyleciałyby takie sceny jak przemowa pani prezydent z werwą godną samego Adolfa w „Triumfie Woli”, zabawa w chemiczne wybielanie czarnoskórego astronauty, czy finałowa batalia o zasoby energetyczne. Na szczęście kino europejskie, a w szczególności to amatorskie, ma w głębokim poważaniu polityczną poprawność – za ową bezkompromisowość twórcom „Iron Sky” należy się dzbanek absyntu! Niski budżet tej finlandzko-niemiecko-australijskiej koprodukcji od razu rzuca się w oczy, ale kino klasy B już dawno wypracowało sprytne sztuczki, żeby trafić do serca swego odbiorcy. Mimo rewelacyjnych modeli statków kosmicznych i świetnych efektów specjalnych podczas widowiskowych gwiezdnych wojen (ha-hih!), uwaga widza skupia się tu głównie na zabawnych dialogach (i ich niedopracowaniu…) oraz kolejnych zabiegach dających nam wyraźnie do zrozumienia, że mamy tu do czynienia tylko – i aż – z pewnego rodzaju satyrą. Nie zawsze zabawną, niekiedy nawet prymitywną, ale jednak satyrą.


ŁYDKA WALET

Dla jednych ów lekko kiczowaty feeling to zaleta, drugich odrzuci niczym singiel „Hot problems” autorstwa legendarnego duetu Double Take – to zwyczajnie kwestia gustu. Inna sprawa, że amatorskie są tu również dialogi, które mimo iż wypowiadane przez profesjonalnych aktorów, brzmią wyjątkowo sztucznie i nie pozwalają widzowi wczuć się w przedstawioną historię. Fakt, że ta jest nieprawdopodobna i głupawa to jedno, ale to miałko skonstruowane konwersacje budują dodatkową barierę między widzem, a filmem (przez cały seans mamy wrażenie, że oglądamy wizualnie dopieszczoną, acz wciąż podwórkową produkcję któregoś z naszych ziomków z YouTube’a). Jeśli zaś chodzi o obsadę, nie znajdziemy tu raczej wyjątkowo popularnych nazwisk - może prócz Udo Kiera, często wcielającego się w role drugo i dalszoplanowe. Götz Otto jako wierny nazistowskim ideałom żołdak wypadł bardzo dobrze, przeurocza Julia Dietze poza nienagannym aktorstwem cieszy oko swą wyjątkową urodą, a grająca PR-owca amerykańskiej prezydentówny, Peta Sergeant, jest… no cóż, ciężko mi ją jednoznacznie ocenić. Jeśli weźmiemy pod uwagę autoironiczny wydźwięk produkcji, panna Sergeant idealnie wpasowała się swym aktorstwem do klimatu „Iron Sky”. Jednak niektóre sceny z jej udziałem, np. parodia furii Hitlera, znanej Wam zapewne z „Upadku” (lub też z jej licznych przeróbek dostępnych na YT), delikatnie mówiąc, nie została zagrana najlepiej. Założę się, że prochy führera przesypują się teraz w grobie…


IKONA KICZU

Jak pisałem na początku recenzji, „Iron Sky” stał się filmem kultowym zanim jeszcze trafił do dystrybucji. Pytanie tylko, czy prawdziwie zasłużył na swoją kolosalną popularność. Zwiastuny i materiały wpuszczane do sieci przez jego twórców zaskakiwały oryginalnością, będąc szansą powiewu świeżości dla kina science-fiction. Swego czasu trailery można było zobaczyć wszędzie – na kwejku, na joemonsterze, no i oczywiście również na serwisach branżowych typu filmweb, czy IMDb. Do światowego szumu medialnego przysłużył się także słoweński, industrialowy zespół muzyczny, Laibach. Napisał on bowiem ścieżkę muzyczną do filmu, a po jego premierze ruszył w promujące go tournée. Jak na produkcję na wpół amatorską, kampania reklamowa okazała się szokującym wręcz sukcesem – petycje o kinowe pokazy „Żelaznego nieba” wpływały na stronę twórców niemal z każdego zakątka na Ziemi (zresztą, sami sprawdźcie na mapce „They demand Iron Sky” - http://www.ironsky.net/site)! Miłośnikom kina niestraszne są negatywne recenzje krytyków, którzy zarzucają filmowi niespełnienie obietnic o błyskotliwym humorze i nierówność miernej fabuły względem dopracowanych efektów specjalnych. Hype, hypem, ale trudno nie przyznać recenzentom racji – potencjał na dzieło kultowe zarówno społecznie, jak i artystycznie był olbrzymi, jednak dziełu końcowemu daleko do bycia czymś innym, niż klasycznym „jednorazowcem”, którego zapomina się już dzień po seansie. To miło, że ktoś wreszcie zdecydował się wytknąć palcem polityczne grzeszki i absurdy Stanów Zjednoczonych, a do tego zrobił to w tak klimatyczny i nietuzinkowy sposób. Szkoda tylko, że nie wszystko, co wygląda atrakcyjnie na papierze, równie dobrze sprawdza się w praniu. Tego sznycla możecie sobie z czystym sumieniem odpuścić.
-------------------------------------------------------------------------------- ---------------------------

+ rewelacyjny i groteskowy pomysł, kilka żartów wymierzonych w politykę USA, modele statków kosmicznych i ich efektowne walki, muzyka Laibacha

- dowcipy w dużej mierze są na marnym poziomie, kłujące w uszy dialogi, w gruncie rzeczy to jednak zaprzepaszczony potencjał :(

Ocena: 45/100

Słów kilka: Wielu moim znajomym „Iron Sky” naprawdę bardzo się podobał – wygląda więc na to, że albo ten film pokochasz, albo zwyczajnie go znielubisz i szybko zapomnisz o jego istnieniu. Z produkcją Vuorensoli wiązałem spore nadzieje, jednak w końcu mocno się nim rozczarowałem. Nie mogę zatem z czystym sumieniem Wam go polecić. Mam nadzieję, że nie narażę się z tego powodu żadnym księżycowym hitlerowcom, którzy zaaprobują mi w nocy nazistowską sondę analną…
=======================
cinemacabra.blog.onet.pl