Ktoś kiedyś powiedział, że z każdym nowym filmem Mendes tworzy coraz gorsze produkcje. Po obejrzeniu "Jarheada" muszę powiedzieć, że to jeden wielki bullshit. Mam to szczęście, że widziałem wszystkie dzieła tego reżysera i o ile jego debiut, "American Beauty" (9+/10) to faktycznie jeden z najważniejszych filmów lat 90-tych, to już np. "Droga do zatracenia" (8-/10) IMO wcale nie jest lepsza od jego ostatniego obrazu. "Jarhead" zamiast prezentować bajeranckie efekty specjalne, masywne wybuchy i ogromne bitwy, skupia się na psychice żołnierza i o zmianach, jakie w niej zachodzą będąc w Marines. Zdecydowanie więcej tu "Plutonu" niż "Szeregowca Ryana". Scenariusz jest naprawdę świetny, idealnie obrazuje umysł młodego Amerykanina, który zostaje wysłany na wojnę, na dodatek taką w której akcji jest praktycznie ZERO. To właśnie też stanowi o oryginalności owego filmu - brak tu praktycznie jakiejkolwiek akcji, wszystko zostało pokazane jakby z drugiej strony. Szczególnie spodobało mi się ukazanie braterstwa drużyny wojskowej, szczególnie w pierwszej połowie filmu, bo w drugiej to trochę zanika i jest też chyba jedyna wada "Jarheada". Muszę też pochwalić mocno rolę Gyllenhaala, kapitalnie się wcielił w postać Swofforda. Moim zdaniem zagrał tu lepiej niż w "Tajemnicy Brokeback Mountain", gdzie został nominowany do Oscara. Swoją drogą pasuje mu czapka Mikołaja :D Rewelacyjny był również Jamie Foxx, który dotychczas mi się kojarzył z rolą w kiepskim "Miami Vice". Ogólnie wszyscy zagrali na poziomie, mimo, że większość nazwisk praktycznie nieznana. Zdjęcia Deakinsa świetne, muzyka Newmana również. Bardzo mi odpowiadało połączenie pustynnych motywów z gitarą. Coś trochę a'la "Helikopter w ogniu" ;) Zdecydowanie warto wybrać się do sklepu po ten film. 8/10 + do ulubionych