Świetna sztuka Shaffera, pokazująca jak wyobrażenia religijne fiksują się w ludzkich umysłach, jak mity degenerują się w zetknięciu z prozaiczną rzeczywistością. Pytanie, jakie Shaffer nam zadaje jest dzisiaj szczególnie aktualne: jeśli chcemy laicyzować świat, to czym zastąpimy to "rusztowanie umysłu", którym dla wielu (nie dla mnie) jest religia? W sztuce jest ona przedstawiona jako coś z jednej strony niebezpiecznego, destruktywnego, skłaniającego do eksperymentów z własnym umysłem, z drugiej strony jednak jako coś co wzbogaca duchowo człowieka. Jak to pogodzić? Na to Shaffer nie daje żadnej odpowiedzi.
Nie daje jej też Sidney Lumet, bo i też jako adaptator nie daje z siebie nic. Film jest za długi, pozbawiony atmosfery, przegadany, równie zakalcowaty, co Burton, na którego szkoda tu patrzeć-facet wygląda jakby grał na kacu. Jego monologi, mające stanowić clue tego filmu, ocierają się o bełkot. Obawiam się, że Lumet tak rozwodnił sztukę Shaffera, że wiele osób nie zrozumie, o co w niej chodziło. Jest to sztuka, którą trzeba czytać w skupieniu, a film po prostu trzeszczy w szwach, nie trzyma spoistości, sceny sesji terapeutycznych nie mają w sobie za grosz dramatyzmu (jakkolwiek Peter Firth jest świetny) , jak to mówią anglicy, film jest "very tiresome". Wzystko to sprzyja dekoncetracji widza, zwłaszcza tyleż nudne, co nic nie wnoszące "duszczypatielne" rozmowy Dysarta z Hesther Saloman. Poruszającą historię Lumet podaje w taki sposób, że, przynajmniej na mnie, nie robi żadnego wrażenia.
6/10
Ps. Z tą nagrodą dla Jenny Augutter to jednak trochę przesadzili. Trudno to nawet nazwać kreacją aktorską.
Można się zgodzić z częścią zarzutów, ale warto pamiętać, że kino jako medium rzadko dostarcza wartości głębszych niż pozorne emocje czy powierzchowne diagnozy. W tym kontekście każdy film, który choć trochę wykracza poza schemat, automatycznie wybija się ponad przeciętność — i ten właśnie do takich należy.
Nie jest to obraz idealny, ale ma wyraźnie dłuższe dobre momenty niż słabe, a gdy ogląda się go z odpowiednią uważnością, z pewnym wyczuciem materii, to daje się zauważyć, że jego treść nie leży na ekranie, lecz w człowieku. To film, który „dzieje się” w odbiorcy — w jego wrażliwości, wyobraźni, skojarzeniach i wewnętrznych napięciach. Operuje elementami z natury trudnymi do precyzyjnego nazwania, ale właśnie dlatego działa, bo zostawia przestrzeń na rezonans.
Jasne, można by coś zrobić lepiej. Zawsze można. Ale wśród filmów aspirujących do czegoś więcej niż sprawne rzemiosło, ten spokojnie zasługuje na solidną siódemkę. A jeśli uwzględnić, że to kino z „pierwszej ligi”, a nie kolejny thriller zaprojektowany tak, byśmy go zapomnieli po jednym dniu — ocena powinna wręcz wzrosnąć.
To po prostu uczciwy sposób patrzenia na sztukę filmową: nie przez pryzmat pojedynczej irytacji i drobnych usterek, tylko z perspektywy całej przestrzeni kina. Inaczej łatwo popaść w odruchowe zaniżanie ocen filmom wartościowym, a pobłażliwe nagradzanie tych, które jedynie umiejętnie zajmują czas.