Określenie "ciekawy" może brzmieć dziwnie w kontekście filmu, który jest ekshibicjonistycznym, narcystycznym epatowaniem chorobą. O dziwo, chyba pierwszy raz się zgodzę z Raczkiem, że ten film manipuluje co bardziej prostolinijnymi widzami oraz może być wstrząsem dla fanów zakochanych w Dion . Ponieważ CD to nie moja bajka, więc patrzę na ten film na zimno, widzę dramat artysty i go rozumiem, niemniej nie wywołuje on we mnie emocji, które - prawdopodobnie - chcieli wywołać twórcy z samą Celine na czele. Może dlatego, że za dużo tu blichtru, za dużo sukcesu, za dużo pławienia się w zbytkach. Może też dlatego, że Celin została ponad normę obdarowana przez naturę (słuch absolutny, który skądinąd potrafi być przekleństwem, wybitnym głosem, sceniczną charyzmą) i natura jej to wszystko odebrała (czy faktycznie?), czyli paradoksalnie... sprawiedliwości stało się zadość. Jak porównamy historię CD z historią Edith Piaf, Judy Garland, Charlie'ego Parkera, czy choćby Freddie'ego Mercury i wielu innych artystów, to dramat Dion jest rozmydlony przez życiowy sukces, status materialny, perfekcyjną opiekę, uwielbienie tłumów. Umówmy się, że na świecie cierpią dziesiątki, setki milionów na przeróżne straszne choroby, z powodu wojny, czy zwykłego pecha i urodzenia się pod niewłaściwą szerokością geograficzną, czy w kijowej rodzinie. Rozumiem rozpacz artysty, który całe życie grał na Stradivariusie, którego nagle traci, a w zamian dostaje chińska podróbkę za 250 zeta. Porównanie o tyle jest nietrafione, że Celin nie straciła słuchu, nadal panuje nad głosem, choć barwa, skala, możliwości już nie te. Gdy w pewnym momencie zaczyna śpiewać, by pokazać, jak jest źle, ten śpiewa porusza bardziej niż hiper czyste popisy sprzed choroby. W dalszej części pojawia się wątek zmiany repertuaru, ale nie widać tu pogodzenia się z nową sytuacją i odkrycia w niej nowych możliwości wyrazu. Raczej przemożną chęć powrotu na scenę, ale bez przekonania, że jakość można budować nie tylko na perfekcji brzmienia i czystości intonacji. Potem okazuje się, że droga artystyczna jest skończona, bo powrót do sztuki kończy się atakiem choroby. Tylko że Celine w rzeczywistości wróciła na scenę...
Także od strony scenariusza film nie przekonuje, aczkolwiek bardziej jest to moja intuicja niż konkretne zarzuty. Dla mnie ta historia się nie skleja i - przede wszystkim - pomimo łez, dramatów (łącznie z pogrzebem męża i - moim zdaniem - wystudiowanymi gestami rozpaczy podczas koncertu) jest zaskakująco zimna.
Być może nie jest to po prostu film dla wszystkich, nie jest to film dla mnie, tylko dla fanów, którzy będą go odbierać przez pryzmat uwielbienia.
Ja w tym szczerości nie widzę, a tego właśnie od artystów oczekuję.
Zgadzam się z opinią. Dodatkowo dla mnie po seansie główną refleksją jest to, że w filmie ukazany jest głównie perfekcjonizm Celine Dion. Wg mnie wszystko, łącznie z chorobą, ukazane jest dokładnie w taki sposób jaki chciała by zostało pokazane. Znamienne jest to, że oprócz niej jako głównej narratorki nie wypowiada się nikt inny, co przecież jest standardowe w dokumentach biograficznych. Sam tytuł sugerował, że dowiemy się więcej o jej życiu i karierze, a poruszone są powierzchownie tylko wybiórcze wątki. Nawet mąż został wspomniany tylko w kontekscie jego śmierci.