„Jojo Rabbit” (2019) jest afirmacją tej grupy, którą Agata Bielik-Robson określa mianem „normaliów”. „Normalsi” tak jak Rosie (Scarlett Johansson), zamiast budować imperia wolą pić wino, tańczyć i się kochać. Jednak dla niemieckiego mieszczaństwa nie oznacza to wcale politycznej bierności. Rosie to zaangażowana działaczka ruchu oporu. Ale to działalność bardzo dyskretna, bo publicznie — za sprawą panującego reżimu — i prywatnie — za sprawą syna (Roman Griffin Davis), który jest fanatycznym sympatykiem istniejącego systemu — przybiera postać opiekuńczej aryjskiej matki. Postać jedynie częściowo prawdziwą, bo rzeczywiście dogłębnie oddaną swojemu dziecku, ale już nie totalitaryzmowi, którego dyskretną ofiarą są też jej najbliżsi.
To opowieść bardzo liberalna ukazująca przede wszystkim wyobrażenia i pragnienia liberalnych inteligentów względem ludu. Doskonale widzimy to w jednej z ostatnich scen, gdy mały Jojo dowiaduje się o śmierci Adolfa Hitlera. Tę „smutną” wiadomość przekazuje mu przyjaciel Yorki (Archie Yates), nie szczędząc przy tym byłemu Führerowi obelg i zarzutów. Wydaje się, że maska spadła i Hitleryzm to wstydliwa przeszłość. To jednak złudzenie. Nawet w XXI wieku na teksty noblistki Elfriede Jelinek austriacka prawica reaguje tak jak polska na niektóre wypowiedzi innej noblistki Olgi Tokarczuk. Ten lud wcale nie jest jak Yorki. Wcale się nie zmienił i nie zreflektował.
Na pochwałę zasługuje tu niejednorodna figura Nazistów — która niczym postać Eichmanna w optyce Hannah Arendt — zachowuje dystans od jednoznacznej oceny. Nawet Kapitan Klenzendorf (Sam Rockwell) — niezdarny kontuzjowany żołnierz — ma pewne cechy heroicznego bohatera. Szczególnie, wtedy gdy Rzesza traci sympatię i błogosławieństwo zeitgeistu i odwraca się ta bolesna dialektyka i teraz to bycie Aryjczykiem, a nie Żydem jest powodem do egzystencjalnego strachu. Cały ten szkic wroga pozbawiony jest nienawistnej i dehumanizującej perspektywy narodowej — w końcu Waititi jest Nowozelandczykiem więc spogląda na historię pozaeuropejsko — i ukazuje tylko naiwnych ludzi, którzy internalizują obecną wokół propagandę. Widzimy jak młodzi kadeci, jadą na wojnę i śmieją się ze swojego młodszego kolegi — tytułowego Jojo — który zamiast żołnierzem został tylko reżimowym listonoszem. Ten szyderczy chichot to nie akt złej woli, ale ignorancji. Później, gdy ci sami chłopcy wracają tą samą ciężarówką z tej samej wojny, już się nie śmieją, gdy mijają na podmiejskiej drodze tego niezdarnego króliczka, który zamiast z karabinem przemierza ją na rowerze razem z mamą. To film wyjątkowy w tym sensie, że facetom ze swastyką na ramieniu będziemy raczej współczuć, a nawet poczujemy do nich pewną sympatię zamiast — w dużej mierze zasłużonej — nienawiści lub przynajmniej niechęci.
Mimo to przez znaczną część seansu towarzyszył mi pewien nieodparty dyskomfort. Nie sposób pominąć tu słowa Theodora Adorno, który mówił, że „pisanie wierszy po Auschwitz jest barbarzyństwem” i nie sposób nie zapytać, „czy tworzenie filmów po Auschwitz jest barbarzyństwem”. Zwłaszcza takich filmów. Filmów, które wydzierają Shoah z należnej mu sfery sacrum. Oczywiście Taika Waititi stąpa po tym niestabilnym gruncie z wielką gracją i subtelnością niczym doświadczona baletnica, ale wciąż jest to taniec na mogiłach.