Jako kolesiowi, któremu ten cały koncept filmowego uniwersum od samego początku bardzo przypadł do gustu, jestem w absolutnym niebie. Natomiast jako zwykły kinoman... również jestem w niebie, bo pomijając wszystkie trykociarskie konotacje otrzymałem kawał niesamowicie satysfakcjonującej rozrywki.
Po pierwsze, ogromne zaskoczenie w jaki sposób ten film jest napisany, toż to istna wirtuozeria scenopisarska. Idealne wyważenie między powagą i humorem, imponujące żonglowanie wątkami, postaciami i całe to wkomponowanie ich w historię. Jeszcze większy podziw, że przy tym wszystkim nadal odczuwamy, że centralną postacią jest pan biceps (w końcu ikoniczna scena z Predatora doczekała się prawilnego następcy) z tytułu i jego konflikt ze Starkiem. Właśnie, tytułowa Civil War - autentycznie ją czuć, dzięki odpowiedniej podbudowie i motywacji każdej z postaci. Każda postawa ma tutaj silnie zbrojone fundamenty, zbudowane na realnych, prawdziwych i w gruncie rzeczy prostych emocjach. To jest największa moc tego filmu, której ostateczną eksplozją jest genialne poprowadzony trzeci akt. Serio, to co tam się dzieje daje niesamowitego kopa emocjonalnego, ogląda się to na szpilach z gulą w gardle. A najlepsze, że cała ta powaga i dość mroczny ton wychodzi naturalnie z wydarzeń, a nie pseudo głębokich, pretekstowych hasełek czy plastikowej strony wizualnej. Duży plus także za kameralność i niejako osobisty wydźwięk finału - potęguje tylko wrażenia. Naprawdę szacunek dla braci Russo i scenarzystów jak to wszystko zgrabnie ogarnęli.
Po drugie - postacie, czyli największy diament w koronie Marvela. Dla każdej z nich jest to mniejszy lub większy krok do przodu, są tak jakby płynną materią, ewoluują ich charaktery i postawy. Jak ich do tej pory uwielbiałem, tak ich uwielbiam jeszcze bardziej, bo pod fasadą trykociarskiej powinności kryją prawdziwe, ludzkie emocje, budowane przy pomocy kapitalnych interakcji i błyskotliwie napisanych dialogów (tak, oni rozmawiają ze sobą, niesamowite po prostu - co, DC?). Co do nowych graczy - świetnie wprowadzeni do historii. T'Challa jest tak jakby bezstronnym obserwatorem i jedyne czego chce to czystej sprawiedliwości, Boseman umiejętnie to oddał. Do tego jego kapitalny akcent i absolutnie czadowe alter ego - Black Panther wymiata, styl walki, prezencja, pazury, strój, właściwie wszystko. Dalej, Spider-Man - czuć, że jest dopisany do scenariusza, ale widz to kompletnie zlewa, gdyż już sama świadomość obcowania z najlepszą kinową interpretacją pajączka daje niesamowitą frajdę, Holland do strzał w dziesiątkę. I na koniec Zemo, tutaj zaskoczenie największe, bo w końcu Marvel dał nam świetnego szwarccharaktera. Zwykły człowiek kierowany realnymi pobudkami, bez jakiś zapędów podbicia całego świata bo jestem zły blabla, kapitalnie odegrany przez Bruhla. Aha, cała trójka to kolejny dowód na to, że castingowcy Marvela są warci całego złota świata.
Po trzecie, to co misie lubią najbardziej, czyli sceny akcji. Bez kozery odpalę - najlepsze tego typu atrakcje w kinie komiksowym ever. Pojedynki na poziomie Capa dwójki, choreografia to majstersztyk, a ukazany dynamizm i moc starć to samo złoto. Przoduje w tym przede wszystkim ucieczka Bucky'ego przez klatkę schodową - zbierałem wtedy szczękę z piwnicy. Ale wszystko to i tak pikuś przy sekwencji na lotnisku. Przebojowość, rozmach, pomysłowość, zabawa mocami poszczególnych postaci, cały tak jakby kumpelski wymiar tej ustawki - aż miałem ochotę wstać i bić brawo z zachwytu. Kolejny duży plus - współpraca ekipy, Russo tu przebili Whedona (tak po prawdzie nie tylko w tym). Dodatkowo cała masa smaczków i kapitalnych momentów - konfiskata jednośladu przez Winter Soldiera, motyw z granatem w Lagos, Bucky i jego Terminator Mode, wejście Black Panthera, siłowanie się ze śmigłowcem, cuda na kiju Spider-Mana, popisy Hawkeye'a i inne bajery, których jest mnóstwo. Kończąc ten akapit jeszcze wspomnę jak fajnie wkomponowano Visiona, Ant-Mana i Wandę z ich sajfajowymi mocami w ten cały bourne'owski setting scen akcji, nie czuć dysonansu, naturalna część widowiska.
Po czwarte - humor. No rozbraja, momentami człowiek klepie dechy niesamowicie. Rządzi tutaj Ant-Man ze swoim sumieniem, czy wersją 10XL ;) Ale reszta na czele z pajączkiem nie odstaje (Imperium Kontratakuje, reakcja ekipy i głównego zainteresowanego na pocałunek z Sharon Carter, przekomarzanki Falcona z Buckym, "Oddawaj mojego Rhodey'ego!", tekst Hawkeye'a o golfie). I najważniejsze, jest odpowiednio wyważony i wynika wprost z wydarzeń, kiedy trzeba rozładowuje napięcie, kiedy trzeba to go nie ma wcale - mix pierwsza klasa.
Wreszcie po piąte, Marvel zaczyna w końcu wykorzystywać w pełni potencjał drzemiący w swoim MCU (wzmianki o nieobecnych, Wakanda, crossovery) i uczy się na błędach. Nareszcie dobry czarny charakter, nareszcie kwestia konsekwencji działań superbohaterów wychodzi na jeden z pierwszych planów (dość treściwa scena, gdy Avengersi oglądają skutki swoich wesołych rozrób) i wisienka na torcie - wbijający w glebę kameralny finał (tak na marginesie, udana zmyła z resztą zimowych i zaskakująca rola pantery, który ucina sobie "tylko" pogawędkę z Zemo - ogromny plus za to). No dobra, może tak nie do końca, bo muzyka nadal nijaka ;)
Właśnie, to może jakieś wady? Na pewno kulejące CGI w niektórych momentach (szczególnie pościg w tunelu i animek Black Panther), można też się przyczepić do wygodnie płynącego planu Bruhla albo zrównanie mocy bohaterów, aby mogli się bezstresowo poobijać na lotnisku (taki Vision wszystkich by zmiótł w pińć sekund). Ale szczerze to są jakieś tam marginalne rzeczy, które w żaden sposób nie psują odbioru.
Trza kończyć, a więc - cała dotychczasowa spuścizna MCU skumulowana w jednym genialnym filmie. Dawka rozrywki i funu przekraczająca wszelkie granice. Spodziewałem się cuda, ale dostałem coś ponad to, aż niewarygodne jak to wszystko wyszło. Bracia Russo to najlepsze co mogli spotkać Feige i spółka na swojej drodze. Na myśl o Infinity War mam mokro, że też trzeba na to czekać prawie 2 lata ehhhhh.