"Keoma", pod względem wizualnym, to jeden z lepszych spaghetti westernów jakie widziałem. Reżyser poszedł na całość i właściwie nie przytrafiają mu się "puste" kadry. Castellari nie szczędzi nam nietypowych ujęć, akcji w slow motion, dopracowanej scenografii oraz religijnej symboliki wplecionej w obraz. Zdjęcia może i nie należą do czołówki osiągnięć kinematografii, ale są jakoś przemyślane. Widać, że reżyser starał się wycisnąć z produkcji co tylko się dało i oczywiście miejscami przedobrzył.
Enzo Castellari zwracał dużą uwagę na walory rozrywkowe swych filmów. Nawet jeśli przedstawiał poważną historię, zawsze dbał także o część zawierającą akcję, strzelaniny, bójki. Starał się również ograniczać rozlew krwi. W "Keomie" chyba każda śmierć rozgrywa się w slow motion, gdy przeszyci ołowiem ludzie resztką sił wykonują piruety i wyskoki w powietrze. Pojedynki na pięści są zwyczajnie głupawe, a ostateczne starcie bohatera z przeciwnikami jest trochę przeładowane akcją. Biorąc pod uwagę ton i symbolikę filmu, lepiej wypadłoby skromniejsze, bardziej przemyślane rozwiązanie.
Keoma jest jednym z najbardziej ludzkich bohaterów spaghetti westernu. Człowiek z krwi i kości, pozbawiony tajemnicy - poznajemy jego przeszłość z retrospekcji i licznych dialogów. Nieskażony cynizmem, dwulicowością, chęcią wzbogacenia się. Po prostu chce żyć, być wolnym. Gdy wraca z wojny do swego miasteczka, nawiedzany duchami przeszłości, stara się pomóc ludziom, uwolnić ich od zarazy i rządów despotycznego Caldwella. Z postacią bohatera wiąże się także lekko zarysowana antyrasistowska wymowa filmu - Keoma jest synem białego mężczyzny i Indianki, co czyni z niego gorszy gatunek. Dlatego też nawiązuje przyjaźń z czarnoskórym Georgem, "miejscowym czarnuchem" znajdującym się w takim samym położeniu.
Właściwie wszystko co napisałem świadczy na korzyść filmu. Nawet niezamierzenie komiczne elementy akcji nie rażą w oczy - w końcu B-klasowe zagrywki to często cecha spaghetti, a nie wada. Jest jednak rzecz, która nie pozwala mi postawić wyższej oceny - muzyka. Nie wiem kim są bracia De Angelis, a że jest to schyłkowe spaghetti, nie oczekiwałem kompozycji na miarę Morricone czy Bacalova. I nawet to nie przygotowało mnie na tragiczną ścieżkę dźwiękową. Zamiast instrumentalnych kawałków dostajemy piosenki, których tekst albo opowiada to co widać na ekranie, albo tłumaczy uczucia/myśli bohatera w danej chwili. Już nawet nie wspomnę o poziomie wykonania. Zabieg tego rodzaju udał się mistrzom: Peckinpah-Dylan, Altman-Cohen, którzy oddali liryzm i nastrój opowieści unikając łopatologii. Castellari i De Angelis mistrzami nie są.
Dręczy mnie tylko jedno... Dlaczego nikt nie pilnował Keomy? Nie trzeba być geniuszem, by dojść do wniosku, że ktoś może próbować go uwolnić.
męczący początkowy opis, nie zachęcający dalej, plus western :( , obejrzę jednak kiedyś, dzięki serdeczne