Ładne widoczki i nic więcej. Pierwsza scena zbliżenia jest tak cringowa, że musiałam przewinąć. Zachowanie głównej bohaterki strasznie dziwne, a tego gajowego jeszcze gorsze. Wygladał jakby nieudolnie odwalił swoją robotę i sobie poszedł.
Sceny erotyczne ciągną się w nieskończoność, później nagle się urywają, a bohaterzy sobie idą w piz*u.
Później jakoś ich relacja nabiera kształtu, jest pokazane jak spędzają ze sobą czas, ale do tego czasu jest masakra.
Byłam pewna, ze gdyby w tamtym okresie istniały diagnozy neurorozjowe to gajowy mógłby być uznany za osobę neuroatypowa.
Potwierdzam, scena pierwszego zbliżenia była tak cringe'owa, że aż musiałam zapauzować na niej film i pójść zrobić herbatę, żeby trochę się z tego otrząsnąć. Zero wcześniejszego zbudowania napięcia, nawet ze sobą nie rozmawiali, ona się rozpłakała... po czym nagle wsadza sobie jego kciuk do ust, a potem uprawia z nim seks na podłodze.
Pomijam fakt, że cała końcówka podkreśla, jaka to jest cudowna historia miłosna, a w praktyce zgadzam się z siostrą głównej bohaterki: wszystko kręciło się wokół seksu. I to dość mechanicznego, bo praktycznie nie było w tym widać uczucia.
Dodatkowo sporym zgrzytem jest dla mnie to, że gajowy miał na koncie historię z żoną, która go zdradzała z innymi mężczyznami, ale jednocześnie nie miał najmniejszych oporów przed tym, żeby wziąć kobietę, która też zdradziła swojego męża. I nawet słowem nic na ten temat nie powiedział.
A swoją drogą naprawdę tęsknię za czasami, gdzie seks był sugerowany, a skupiano się na napięciu: teraz zewsząd błyszczą piersi i genitalia. „Love story”.