Z radością zasiadam w każdy letni czwartek przed telewizorem, żeby zobaczyć, jak TVP spełnia swoją publiczną misję. Po serii filmów pokazujących bohaterską amerykańską młodzież, która, zupełnie nieprzygotowana, musi stawić czoła krwiożerczym małpom czy mszczącym się niedźwiedzicom, widzę kolejną amerykańską grupę społeczną niegrzeszącą inteligencją - żołnierzy. Przybyli, zobaczyli, ponapinali muskuły i potracili flaki w ciągu jednej nocy. Na czele oczywiście charyzmatyczny, szorstki, żeby nie powiedzieć chamski, dowódca, co to w kosmitów nie wierzy, chyba że akurat wyciągają mu z brzucha jelito cienkie.
Nie wiem, czy coś przegapiłam z pasjonującej końcówki filmu (równie pasjonującej jak cały film), ale nie rozumiem, dlaczego wybuch na końcu został potraktowany jako kres kłopotów z kosmitami. Został zniszczony nadajnik, a nie cała wyspa, a velociraptoropodobne stworzonka były przecież w lesie...
Droga Karolino, kto by się przejmował jakimiś głupimi kosmitami na wysepce? Ważne, że świat został uratowany i film miał "hepi end"!
A na poważnie, to ktoś tam powiedział kwestię pod koniec, gdy rakieta leciała, "zaraz się tu [do nadajnika] zlecą wszyscy obcy z wyspy" czy coś takiego, ale nie pokazali tego. XD