... co najwyżej wybiórczo i selektywnie, jedne z rozkoszą i smakiem, inne z lekkim grymasem niesmaku na twarzy, ciut, ciut, co nieco, byle niezbyt zanadto za często, a już nigdy przenigdy w nadmiarze, stroniąc od przesytu przejedzenia i niestrawności, nieprzyjemności z tym związanych.
A i owszem niektóre klarowne smaczki, ożywcze kalorie, nawet kotlety przyswajalne dla mej duszy i ciała przez tego Pana spreparowane, doprawione i wysmażone. Czasem jednak coś niecoś, odrobinka się zaplącze tu i ówdzie, na łyżce czy też widelcu, nie dość pieczołowicie oddzielone cięciem noża od mniej strawnej reszty, gdy się dostaje do przełyku i zbyt twarde, niedogotowane, nieprzeżute dostatecznie dalej sunie, drapiące i uwierające co zapić koniecznie jak najszybciej należy i gdy już trafia do wewnątrz i pali i piecze gdzieś jeszcze powyżej, wówczas niesmak a mdłości okrutne cierpieć muszę, dopóki nie wydalę, zwymiotuję, zdefekuję lub pozbędę się tegoż w jakiś inny jeszcze sposób.
No cóż, nie każdemu taka bogata, eksperymentalna kuchnia służy.