Mimo że zachęcił mnie opis i sam plakat, nie poszedłem do kina, bo przeczytałem bodaj trzy słabe recenzje "Królów" w prasie i postanowiłem odpuścić. Wprawdzie nie jest to majstersztyk, wyczuwalna jest miejscami płycizna i naiwność scenariusza oraz logiczne potknięcia, ale mimo to dałem się ponieść buntowniczemu urokowi tej historyjki. Pierwsze głośne "nie" na otoczenie, próbujące nas wtłoczyć w formę zbudowaną z oczekiwań, odkrywanie samodzielności, nic to, że wspomaganej materiałami z budowy i ogólną dostępnością marketów, beztroska, próba przyjaźni. Ponieważ bohaterami są nastoletni chłopcy, na infantylność tej opowieści jestem w stanie przymknąć oko. Nawet wysilone solidnie poczucie humoru nie pogrąża całkowicie filmu, nie zmienia go w obrzydliwie amerykańską szmirę. Podziałał na mnie odrobinę nostalgiczny nastrój, zbudowany przez muzykę, choć daleko jeszcze do uwielbianego przeze mnie "Stand by me" Roba Reinera. Jedno oczko wyżej niż zamierzałem za kreację Nicka Robinsona, będzie kiedyś bardzo dobrym aktorem, jeśli nie utonie w szmirowatych komedyjkach.