"Kret" mnie zasmucił. To mogło być arcydzieło. Od samego początku urzeka rewelacyjna
aktorska współpraca między Borysem Szycem a Marianem Dziędzielem - świetne ukazanie
ciekawej i pięknej relacji między ojcem i synem. Niewiele jest również polskich filmów, które tak
dobrze ukazują sceny rodzajowe - powitanie męża przez żonę czy dziadka przez wnuka nie
jest tutaj drętwe, sztuczne, schematyczne, niczym w serialu typu "Na wspólnej". Są to sceny
bardzo autentyczne - głupie rodzinne żarciki, rozmowy o niczym, o których się po chwili
zapomina, są tutaj całkiem wiarygodne - rzeczywiście, tak właśnie ludzie rozmawiają ze sobą
w domach. Uważam, że byłby to film po prostu bezbłędny - doskonale zarysowane postaci,
niesamowity nastrój, umiejętne, spokojne prowadzenie kilku wątków - gdyby nie zakończenie.
Bohater grany przez Szyca dokonuje nagle czynu bardzo radykalnego, ale przy tym
nieumotywowanego, bezsensownego. Wychodząc z kina czułem niesmak i zadawałem sobie
pytanie "czemu ten film nie skończył się po prostu 5 minut wcześniej?". "Nieważne, jak się
zaczyna, ważne, jak się kończy". Zakończenie tego doskonałego niemal filmu uważam za
totalną katastrofę. Takie zniszczenie utworu artystycznego nazywam gwałtem na dziele sztuki.