Dostałam zaproszenie na pokaz przedpremierowy nic wcześniej o tym filmie nie słysząc. Parę dni przed seansem zerknęłam pobieżnie na opis i zdążyłam przeczytać tylko, ze to dramat/romans. Uznałam ze to pewnie ckliwy i banalny wyciskacz łez, ktory głownie bedzie mnie śmieszył, ale przynajmniej popatrzę sobie na ślicznego Ryana. ;-)
W dniu pokazu usłyszałam, ze film dostał wlasnie 7 globów, ze to arcydzieło i najważniejsze, ze to musical!!! A ja uwielbiam musicale! Nakręciłam sie więc bardzo i cieszyłam jak dziecko, ze za chwile to zobaczę.
No i zobaczyłam... Wyszłam z kina znudzona, rozczarowana i smutna.
Naprawde nie wiem, za co te globy :-(
Chyba za to, ze komuś udało sie nakręcić musical, ktory tak naprawde nim nie jest - bo tańca i śpiewu w nim mało i nawet gdy juz te sceny są to po prostu nie porywają. Jedynie pierwsza scena robi większe wrażenie i obiecuje coś, czego jednak nie bedzie.
Romans tez słaby - rozumiem, ze miało nie byc banalnie i rzeczywiscie nie było, ale przy okazji wyszło mdło a pomiędzy bohaterami zero iskrzenia.
Podsumowując: film nie jest zły, nie jest głupi, momentami oryginalny - ale jest kiepskim musicalem i po prostu jest nudny i smutny. Szkoda.
Mnie się wydaje, że największym problemem jest to, że film był reklamowany jako musical i nie spełnił Twoich oczekiwać, jako fanki musicalu.
Ja miałam w kinie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mi się podobał, romans, tak tu przez wszystkich krytykowany bardzo mi się podobał - zwłaszcza zakończenie. I konwencja, stylizacja na dawne Hollywoodzkie produkcje. Ale z drugiej strony gorszy od śpiewu Goslinga był już tylko śpiew Stone... Jak wiele osób zauważyło - taniec na poziomie występów podczas studniówki. Nie wiedziałam jak to ocenić.
A potem doszłam do wniosku, że to był celowy zabieg. Bo to nie ma być typowy musical, tylko raczej "pochwała musicalu". Ja musical lubię, ale od tych, co nie lubią często słyszę "W prawdziwym życiu nikt nie tańczy na ulicy". A w "La La Land" tańczy. I śpiewa. Chociaż nie potrafi :) Występy pary głównych bohaterów były takie, na jakie stać każdego z nas, podczas romantycznego spaceru. To założenie bardzo mi pasuje np. do sceny, w której piosenkę przerywa dzwonek smartfona. Więc ostatecznie - film na plus.
PS. Gdy wychodziliśmy z kina jakiś mężczyzna zaczął tańczyć, nucić i stepować. Jego spięta żona/narzeczona/dziewczyna popiskiwała: "Przestań! Co Ty robisz! Przestań natychmiast, ludzie patrzą!"
Generalnie (mozesz miec?) masz racje. Mozna isc dalej i powiedziec, ze wspolczesni* aktorzy filmowi nie sa mistrzami tanca i spiewu to dlaczego aby Stone i Gosling mieliby byc w tym rewelacyjni? Mozna tez powiedziec, ze w musicalu juz wszystko bylo, wiec po prostu wymieszanie konwencji wystarczylo na...14 (czy bog wie ile) nominacji do Oscara:)
*oj nie wszyscy :)
No, wiesz, ja tylko mówię, że mnie się podobało, że ostatecznie kupiłam tę konwencję.
(Bo myślę, że to konwencja - tak jak wspominasz, są współcześni aktorzy, którzy potrafią tańczyć i śpiewać, więc skoro ich nie obsadzono, to najwyraźniej tak miało być)
A co do zasadności nominacji do Oscarów, czy Złotych Globów - to już nie mnie pytać, ja nie nominowałam :)
Jeśli spodziewałaś się musicalu typu Grease, czy West Side Story, nie dziwię się ze mogłas wyjść zawiedziona. Reżyser wprawdzie składa hołd staremu Hollywood, ale to tylko jedna warstwa, głębiej zobaczysz, że wcale nie poszedł w odwzorowywanie już widzianych obrazów, raczej bawi się formą i przełamuje stereotypowy musical (patrz zakończenie). Chazelle osadził go w dzisiejszych realiach i daje widzowi coś świeżego, innego, ciekawego, jednocześnie pokłaniając się historii. Rzadko kiedy to sie udaje, jeśli jednak ktoś idzie do kina z nastawieniem na typowy musical, z całą jego ograną formą i konwencją - zawiedzie się. Ja lubię gdy ktoś nie idzie utratymi schematami, ryzykowne, ale czasem się opłaca, bo tylko tacy twórcy wnoszą nową jakość do sztuki.
Nastawiłem się pozytywnie do tego filmu, od czasu "Pamiętnika" polubiłem Gosslinga, Emma Stone należy też do moich ulubionych, ale kompletnie nie rozumiem zachwytów. Dla mnie to też kompletne rozczarowanie i nudny film. Już po 1/4 filmy poczułem znużenie, a potem nic co by mnie jakoś zachwyciło.
Tych, co dają 10 chciałbym zapytać, na czym tutaj polega ta GŁĘBIA przynależna arcydziełom? Nawet jeśli jest parę fajnych momentów, to słowo "arcydzieło" zobowiązuje. Osobiście znam jedno arcydzieło musicalowe i jest nim "Hair" Milosa Formana. Kto nie widział, polecam jako odtrutkę po tym knocie.
"Hair" - po tysiąckroć TAK! :) Scena, gdy Berger tańczy na stole, jest jedną z moich ulubionych, o ile nie najbardziej ulubioną sceną w historii kina w ogóle (patrz -> mój awatar - dla tych, którzy nie wiedzą, o czym mówię). Dlaczego? Bo to totalna pochwała życia, jego celebracja, afirmacja wolności, bycia szczęśliwym. Wspaniała, energetyczna, pełna pozytywnych emocji - piosenka i taniec. No, żesz! Cały film jest niezapomniany i ponadczasowy. Mieści w sobie każdy rodzaj emocji. Niezliczoną ilość razy go oglądałam, a zawsze jak bóbr beczę pod koniec, śpiewam te piosenki, nucę podczas codziennych czynności. Ścieżka dźwiękowa to majstersztyk. Nie ma tutaj piosenki, której nie pamiętam albo nie mogę sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach ją śpiewają... Nigdy mi się nie znudzi.
Z "LaLaLandem" tak nie będzie :( Nie ma tu chwytliwych tekstów, dźwięków, muzyki, które warto zapamiętać i od razu wpadają w ucho. Film widziałam zaledwie wczoraj, a głównego motywu muzycznego już nie kojarzę. Jednak mimo wszystko nie byłabym taka ostra dla niego ;)
A mnie w "Hair" jeszcze bardziej kreci klip "Electric blues" i ten cały ślub , a co do LLL, polecam moją recenzję na http://easyeagle.pl , pozdrawiam
No niestety zgoda.
Poza pierwszą sceną (w korku) gdzie po prostu przyjemnie posłuchać i popatrzeć - film zawodzi. Jak sympatyczna Emma Stone by nie była nie jest ona ani tancerką, ani śpiewanie nie wychodzi jej najwspanialej. Ryan Gosling wypada jeszcze słabiej od niej, mimo że ma charyzmę i czar by zagrać swoją rolę. Są sympatyczni, piękni, mają chemię na ekranie, ale jeśli film w 1/3 składa się ze scen śpiewano-tańczonych to wypadałoby mieć aktorów, którzy umieją i tańczyć, i śpiewać.
Poza tym historia sama w sobie jest płaska i przeciętna, zero niuansu, zero półtonu, tylko jest jak z podręcznika do robienia scenariuszy sztampowej historii miłosnej i tzw "kariery" w Holywood, usianej porażkami, kompromisami, oportunizmem i poświęceniem życia osobistego dla "marzeń" o karierze.
Nuda. Nie ma nawet mrugnięcia do widza, że tak specjalnie oglądamy historię z gatunku ramotek sprzed 60 lat, że to nie na poważnie. Bo niestety JEST na poważnie, z pełną nostalgią i uroczym kiczem.
Piękne zdjęcia i kostiumy, bardzo słodko-retro, ale poza tym zieeew.
Niestety rozczarowanie jeśli patrzeć pod kątem czysto musicalowym bo tak ten film był reklamowany i takie ma kategorie.
Musical w scenie otwierającej dalej już tylko dwóch aktorów udających, że potrafią tańczyć śpiewających wszystko na jedną modłę, musicalowo totalna nuda, zero aktorów pobocznych którzy by to ożywili, historia prosta, naiwna, aktorzy bez widocznej chemii między sobą, miałem duże nadzeje chciałem dać się zauroczyć ale za bardzo nie było czym..nie rozumiem skąd te nominacje i za co...chyba za montaże i techniczne sprawy.
O, tak! Też wyszłam rozczarowana, że musicalu w musicalu było tyle, co kot napłakał... Naprawdę tylko tyle oczekuje się od musicali? Bo nie wierzę, że to wymarły gatunek, znam wiele osób, które uwielbiają je oglądać, uwielbiają słuchać i patrzeć. Swoją drogą jazz też lubię xD.
Musicale mnie nie pociągają. To nie jest mój gatunek. Mimo wszystko wybrałam się na seans, ponieważ Whiplash przypadł mi do gustu, no i zachęciły mnie pozytywne recenzje oraz nominacje do najważniejszych nagród dla tego filmu. Niestety przekonana do musicali z kina nie wróciłam. Brakowało La La Land charakteru, wyrazistości. Bohaterowie mnie szczególnie nie zainteresowali, choć wolałam chyba Emmę w tym obrazie niż Ryana, jakoś bardziej potrafiłam się z nią utożsamić. Wkurzała mnie również momentami praca kamery, obraz był całkowicie rozmazany. Fabuła niby w porządku, ale ten romans taki jakiś sztuczny, pomiędzy bohaterami nie wyczułam chemii. Lepiej sprawdziliby się jako dobrzy przyjaciele niż para.
No właśnie mam podobne odczucia. Oczekiwania miałam duże no za cos te 14 nominacji film dostał. Tylko kurcze zawiodłam się. Że gusta mam inne od akademii wiem od dawna. Nie czuję tego zachwytu
Jeśli chodzi o fabułę, to Woody Allen nakręcił już ten film ponad rok wcześniej i wyszło mu dużo lepiej ;). A jako musical to zwykła tandeta, nagrody tylko za to że film jest o aktorce.
Odniosłem dokładnie takie samo wrażenie. Chwila poruszenia była jak Emma na castingu śpiewała o ciotce w Paryżu i na sam koniec gdy jednym spojrzeniem wyrażali tyle niespełnionych uczuć ale to za mało żeby okrzykiwać ten film arcydziełem. Ewidentnie brak magii i iskrzenia pomiędzy dwójką głównych postaci, choć oboje bardzo lubię i cenię za dotychczasowe dokonania.
Podobały mi się sceny kręcone jednym ujęciem na wzór starych klasycznych musicali ale tak jak wspomniałem to trochę za mało.
To ciekawe. U mnie było wręcz przeciwnie :) Pierwsza scena mnie przestraszyła, że będzie tak dalej, ale na szczęście tak nie było- był to specjalny zabieg jakby pokazania tego co było i jak to było. Nie jest to do końca musical- może pół musical. Ale według mnie świetnie zrobiony i świetnie zakończony. Jednak pozostawia po sobie coś więcej niż po prostu romans bo nie o romans tu chodziło i happy end to też nie o to.
Zgadzam się - pierwsza scena - Takie WOW - nieźle, w końcu obejrzę w kinie coś, czego dawno nie było. A tu pupa! Na początku potańczyli i pośpiewali, a potem raczej pośpiewali tylko i to czasami. Muzyka piękna, historia również ckliwa. Całość jak na film generalnie wypadło super, jednak czegoś mi tu zabrakło.
Ehh, to dobrze, bo już myślałam, że jestem jakąś kosmitką.. Ogólnie bardzo lubię musicale, kocham się w muzyce, lubię też romansidła, mam romantyczną duszę, ALE.. Nie wiem czy to kwestia moich wysokich oczekiwań, no bo przecież musical, Globy, nominacje do Oscarów (14!! choć ok, już od pewnego czasu ze sceptycyzmem patrzę na wybory Akademii..) i oczekiwałam czegoś takiego wow. Dostałam płytką i miałką historię, dość fajnych aktorów do głównych ról, z których bardziej przekonał mnie Gosling swoją postacią. Taniec był delikatnie mówiąc niedopracowany i nie, nie rozumiem tego, że normalnie film za błędy jest jechany, a tutaj za błędy jest chwalony. Zwyczajnie choreografia była ZŁA. Nie oczekiwałam od głównej pary szpagatów, ale taniec powinien być lekki a nie drewniany. Z wokalem też nie ma szału, aczkolwiek to jestem w stanie bardziej znieść, bo czuć tam choć trochę emocji, czego generalnie w filmie brakuje, bo nawet potencjalnie genialne do pokazania emocji sceny są potraktowane po macoszemu - przede wszystkim rozmowa pary na ławce co dalej z ich związkiem - gdzie emocje? Kluczowa dla filmu scena zepsuta. Brakowało jakichś postaci drugoplanowych, które budowałyby fabułę, brakowało melodii na tyle chwytliwych żebym miała ochotę śpiewać albo tańczyć jak choćby w przypadku Grease - gdzie nie oszukujmy się - fabuła także nie rzucała na kolana. Brakowało chemii między bohaterami, tak, żebym uwierzyła w to ich uczucie, choć jak mówię i tak bardziej wierzyłam Goslingowi. I nie, ten film nie ma żadnej magicznej głębii, tak, jest o marzeniach i tak jest o miłości i tyle. Nie rozumiem kompletnie zabiegu z Mią która ma męża i dość duże dziecko, to tylko spowodowało, że miałam o niej jeszcze gorsze mniemanie, bo nie mieli czasu na związek, ale ona miała czas na ślub i płodzenie dzieci. Spoko. Ciągle mamy do czynienia z mieszaniem konwencji. Pierwsza scena nijak się nie łączy z fabułą, choć jest najbardziej musicalowa, dalej musicalu jest tylko mniej.
Największe plusy za prowadzenie kamery - płynne, długie ujęcia, szerokie plany - kamera to w tym filmie największe mistrzostwo.
Było też kilka bardzo dobrych scen, między innymi kryzys związku z rozmowie przy stole oraz wspólny śpiew w mieszkaniu przy pianinie, taki autentyczny, ze śmiechem i pomyłkami, niczym jak na próbie, pełen czaru i ujmujący.
Ostatecznie nie mam pojęcia jaką ocenę temu wystawić, muszę z tym parę dni pochodzić. Nie wiem... wokół same zachwyty i już nie rozumiem nic, dlaczego mnie w tym obrazie brakowało praktycznie wszystkiego w każdej sferze, a ktoś uważa ten film za wybitny...
Ależ nie boję się, zastanawiam się tylko czy ja widziałam inny film i dlaczego akurat ten tak wszystkich zachwycił. Oglądałam romansów już pewnie na setki i w większości miłosna historia przemawiała do mnie sto razy bardziej. No chyba że mamy do czynienia z "jakie czasy, takie musicale, jakie czasy taka miłość" gdzie przyczyną rozstania są jakieś dziecinady, bo przecież nie da się spełniać marzeń jednocześnie będąc w związku (a sorry, Mii się jednak udaje?). O marzeniach to przecież też nie jest pierwszy film, nie widzę jakoby to miało być jakieś magiczne głębokie przesłanie. O american dream powstają filmy już nie od dziś, najczęściej młodzieżowe xD Chciałabym naprawdę zrozumieć dlaczego co poniektórzy nazywają go arcydziełem, czy te osoby w ogóle oglądały jakieś musicale i romanse, czy to po prostu pierwszy jaki w życiu widzieli czy coś.. No nie wiem, chciałabym chociaż spróbować bo może to ja się mylę i ktoś mnie przekona. Ale wszystkie oceny zachwytu jakie wyczytałam nie mają konkretów, za to potwierdzają moje zarzuty (takie sobie wokale, kiepska choreografia, pomieszanie konwencji) upierając się że jest genialny bo "tak nieidealnie miało być". To ciekawe po co próby i po co zespoły dbają o taniec synchroniczny, a pary taneczne ćwiczą do oporu żeby się nie pomylić. Nie wiem... Mam wrażenie że spodziewałam się za wiele po opiniach i nagrodach, a dostałam pół musical pół melodramat i to żadne na wysokim poziomie...
To co dla mnie najbardziej rzuca się w tym filmie to jakiś koszmary zupełnie pomysł na rozstanie Mii i Sebastiana. Oni powinni być razem. Boże, to było takie kretyńskie kiedy wszystko załatwili dosłownie jednym zdaniem. Bez jakiś większych emocji, bez namysłu jak dwoje dzieci w piaskownicy, które nagle stwierdzają, że nie chcą już się razem bawić. Kompletnie nie pojmuję jak można nie dostrzegać tak jawnie merytorycznego błędu. Scenariusz tego filmu jest zwyczajnie MARNY! klasy C. To co zmienia ten film to zdjęcia, montaż i muzyka. Ale to naprawdę za mało na 14 Oscarów.
I rzeczywiście jest kilka świetnych scen i tyle.
Ja od czasu obejrzenia ponad miesiąc temu wciąż nie doszedłem skąd się biorą te zachwyty xD
Zimne ognie )) Film nie wciąga ani fabułą, ani grą aktorską.
Jako musical również nie powala. Po prostu kolorowa wydmuszka. Jak to wydmuszka, w środku pusta ))
Zapewne dostanie mnóstwo Oskarów :P Członkom Akademii spodobają się odniesienia do X Muzy.
Historia miłosna również nijaka. Nie polecam ))
Widzisz, prawdopodobnie, film został u Ciebie stracony na starcie z powodu tego że wyobraziłaś go sobie w konkretny sposób i nie spełnił Twoich szczegółowych oczekiwań. Jak sama pisałaś nakręciłaś się na konkretny obraz :D
Ja np nie przepadam za musicalami, ale doceniam każdy gatunek. Ten film uważam za wyjście poza wszystkie schematy a jednocześnie zachowanie ich. Ciekawym jest to, że nie nastawiałem się właśnie w ogóle emocjonalnie na ten film a zrobił na mnie wrażenie. Dla mnie historia, która została opowiedziana jest jak najbardziej ciekawa, nierzadko zdarza się, że mamy okazję trafić na kogoś nam bliskiego kto nigdy nie był nam dany.
Fajnie że w Twojej recenzji mówisz konkrety :) Chyba normalnym jest, że każdy film budzi różne emocje u grona odbiorców. Tylko dziękować, że wszyscy nie jesteśmy tacy sami :) Byłoby nudno :)
Nie, nie... Albo film wychodzi poza wszystkie schematy albo je zachowuje. Nie istnieje forma pośrednia lub też bycie lub niebycie w ciąży. "La la Land " jest po prostu musicalową klasyką w stylu kina lat 60-tych XX wieku przefiltrowaną przez współczesność. Emma Stone jest świetną aktorką a sam film ma przynajmniej kilka świetnych scen - które z punktu widzenia czysto filmowego są prawdziwą perłą. Jednak jako całość rozczarowuje i zwyczajnie nie ma się ochoty obejrzeć go po raz drugi.
Podpisuję się obiema rękami pod Twoją opinią. Miałam wczoraj identyczne odczucia
Widziałam wczoraj, niestety się zgadzam - dosyć płytka komedia romantyczna. Podobała mi się tylko pierwsza scena i też ta, w której fotoreporter "układa" twarz Sebastiana do zdjęcia była nawet śmieszna. Przez pierwsze pół godziny usiłowałam zrozumieć scenariusz, kilka osób wyszło wtedy z kina. Śpiewać nie umieją, tańczyć nie umieją. Wydawało mi się, że wszystkie piosenki są takie same (może oprócz tej z pierwszej sceny), sceny tańca (raczej mało ambitne) przez nieprofesjonalizm czasem wychodziły trochę komicznie. Aktorstwo też utykało, ale wydaje mi się, że to przynajmniej po części przez ten scenariusz...film jest dobry technicznie, kolorowy i miejscami nawet urokliwy, ale dla mnie te zalety nie tuszują braku jakiejkolwiek psychologii, którą wg mnie nawet musical powinien posiadać, bo jak nie posiada, to zrobi się w końcu nudny i irytujący. Nie obejrzę tego drugi raz.
Ale sam reżyser podkreślał że wybrał zwykłych aktorów a nie zawodowych muzyków i tancerzy.
Wg mnie jeśli śpiewać i tańczyć mają aktorzy, to scenariusz powinien być psychologicznie głębszy, z wielowymiarowymi postaciami, bardziej "naturalistyczny" - wtedy niedoskonałości wykonawcze są uzasadnione, bo wiemy, że to nieprofesjonaliści "z krwi i kości", a te sceny są integralne z całością postaci i opowieści. A jeśli scenariusz jest lżejszy, to momenty musicalowe powinny być na wyższym poziomie, wtedy stają się dopełnieniem historii i raczej nie uczestniczą szczególnie znacząco w kreowaniu postaci - i chyba głównie o te momenty chodzi w musicalu? A tu ani tego, ani tego...
No sorry ale jeśli dylemat między miłością a karierą nie jest głęboki to co nim jest? Widzenie ducha ojca to wg mnie przesada...
Dylemat jest głęboki ale nie jego przedstawienie; realizacja "La La Land" nie różni się szczególnie od setek innych filmów o tego typu problemach...
Ja tez się kompletnie rozczarowałam. Przyznam, ze wręcz nienawidzę musicali, ale przypadkowo zobaczyłam kiedyś Moulin Rouge- który potem z zachwytu chyba oglądałam z 10 razy, i jeszcze Chicago- fantastyczne... Dlatego spodziewałam się po tym wysoko ocenianym filmie, że będzie super. Niestety ale nie spodobało mi się nic, poza niektórymi ładnymi widokami LA. Romansu między nimi nawet nie czułam, te piosenki jak dla mnie b kiepskie, żadna nie wpadła mi w ucho nawet, byłam w szoku, układy taneczne? Niektóre przedszkolaki ładniej tańcza.... No i LA faktycznie wygląda gorzej noca, czytałam ze tam zmieniono oświetlenie na te ekologiczne- w zimnych kolorach... Jak dla mnie to typowo tym razem, przenudny musical...
W dużej części popieram, ale czy smutny?!
Jak dla mnie wreszcie bez cukierkowego zakończenia, tony serpentyn i tęczowych kucyków...
Zakończenie... tak jak w życiu... podyktowane wyborami.
P.S.
Również spodziewałem się czegoś więcej... ciut konkretniejszego. W gruncie rzeczy zacząłem się zastanawiać czy większy sens i głębię ten film nie nabiera dla ludzi w realiach USA i Hollywood.. dla nas może być jedynie ogólnikowo zrozumiały: wątek miłosny, wątek jazzowy, wątek decyzyjności, wątek obrotu w odpowiednich kręgach by zabłysnąć. Jednak część scen i dialogów wydaje mi się jest dedykowana dla nich, w ich realiach.
Ale romans jest tu przykrywką/wątkiem pobocznym. Film przede wszystkim opowiada o marzeniach, o marzycielach, a nawet o samej sztuce. Nazywanie tego filmu romansem jest dla mnie śmieszne.
No zobacz, a Filmweb (i inne portale filmowe) uznaje to za romans. Można więc uznać, że formalnie jest to romans. Można też uznać, że się czepiasz bez powodu.
Może to dlatego, że wątek miłosny występuje, a nie ma gatunku filmu o marzeniach ? Zresztą klasyfikacje są głupie i kierowanie się nimi w ocenie jednego, niepowtarzalnego dzieła to skrajna głupota.
Klasyfikacje służą umownemu uporządkowaniu obszernych treści. Są po to, by fan filmów wojennych mógł łatwo poszukać nowych obrazów, a wróg komedii romantycznych mógł po krótkim researchu powiedzieć dziewczynie, że na X wolałby jednak do kina nie iść.
Zgodzę się, że negatywna ocena filmu spowodowana tym, że słabo spełnia zadania, jakie zwykle stawia się przed gatunkiem, do którego został zakwalifikowany, to głupi pomysł. Jednocześnie jednak ta klasyfikacja się dokonała, zwłaszcza tutaj jest prosta (come on, to JEST historia o miłości i o marzeniach - nawet jeśli miłość to, jak piszesz, przykrywka, to ona jest osią fabuły i pcha ją do przodu, czyli film spełnia podstawową definicję romansu).
W porządku, z tym się zgadzam.
Chodziło mi o to, że ocenianie ze względu na klasyfikacje jest głupie i że to nie jest tylko romans. A właściwie o to, że ten romans to drugi plan, czego wielu nie rozumie.
Być może nie rozmyślałem o temacie tego filmu na tyle starannie, by dojść do takich, jak Ty wniosków. Albo może po prostu inaczej na to patrzymy. :)
Miłego wieczoru.
Stawiasz wyrok w sposób bardzo stanowczy jak na tak subiektywną sprawę: co jest przykrywką, co jest głównym tematem/przekazem filmu. Równie dobrze ktoś mógłby powiedzieć, że Titanic to nie romans, ale historia dziewczyny, która uczy się decydować o samej sobie. Albo Duma i Uprzedzenie to historia o tym, że nie należy nikogo pochopnie oceniać.
Mnie film od razu wciągnął w konwencję hollywoodzkiej bajki. Oglądałam z wielkim zainteresowaniem, był miły dla oka i ucha, był po prostu bardzo przyjemny na wieczór po ciężkim dniu. Chociaż nie uważam Goslinga za przystojnego, i absolutnie nie poszłam na film dla niego. Nie był "przemusicalowiony" - piosenki faktycznie pojawiały się sporadycznie, i moim zdaniem, było to bardzo naturalne.