costa-gavras wraca, nie wiadomo po co, żeby się pożegnać chyba..
zatem więc się żegna:
dużo się tu gada, trochę się tu chodzi, każdy się tu musi na coś otworzyć, z czymś pogodzić zanim, a ściśle w myśl zasady pewnego lekarza, który w Czarodziejskiej Górze tomasza manna osobie nieuleczalnie chorej odpowiadał:
niech pani się wreszcie podda!
nic odjąć, nic dodać, jakkolwiek Inwazja Barbarzyńców była lepsza.
ogniowa próba pogodzeniowa sissy spacek i jacka lemmona sprzed lat ponad czterdziestu - w Zaginionym - też bardziej przekonywała.
wrażeniowość na poziomie Mody na Sukces, zwłaszcza kiedy się pamięta malowanie na wielkich płótnach - uderza ubóstwem, nie ma na co patrzeć, poetyka zera, słowa, słowa, słowa..
potrzeba sporej dozy samozaparcia, aby to przetrzymać, dojechać do końca, ale się opłaca.
wszystko wynagradza scena balkonowa.
to i osobiste doświadczenia reżysera, wylewające się hektolitrami przez szczeliny twierdzy obronnej, przeważają szalę na korzyść.
takiego filmu nie nakręciłby nikt inny,
takiego filmu nie kręci się dla innych.
świadomość kontextu każe spojrzeć inaczej,
bliskości świata za zasłoną nakłada nowy okular.
na nic lamenty, utyskiwania,
kiedy wszyscyśmy są równi
wobec czasu i płomienia.
piasku w klepsydrze starca
wciąż przybywa.
paszcza pustyni woła.
pożegnalny wieniec costa-gavrasa
wieńczy dzieło życia.