No właśnie. Fabuła zapowiada się fajnie, ale niestety to ciągłe śpiewanie wciśnięte na siłę jest bez sensu. No i w ogóle nie czuć, że dziej sie to we Francji, gdybym nie wiedział myślałbym, że to Londyn
Bo jest na siłę. Śpiewają każdą kwestie, co jest bardziej irytujące niż pogłębiające film. Poza tym przez takie prześpiewywanie dialogów na siłę ciężej zrozumieć cały film.
Moim zdaniem nie jest na siłę, w pierwszym podejściu obejrzałem pierwsze 30 min i wyłączyłem bo nie mogłem ścierpieć tego ciągłego śpiewu, ale po 2 miesiącach powróciłem, a jak obejrzałem to nuciłem utwory przez parę tygodni. Moim zdaniem świetny musical. Lepszego nie widziałem, chociaż wiele ich nie obejrzałem.
Ale ja nie czepiam się samych piosenek tylko "wypełniaczy" między nimi. Po prostu śpiewanie dialogów, które nie były pomyślane jako piosenki tylko zwykły dialog jest słabe. Zresztą nawet w scenicznych musicalach zdarza sie, że pomiędzy piosenkami są normalne dialogi zamiast kwestii śpiewanych na siłę.
Piosenki w filmie są genialne, ale śpiewanie dialogów między nimi nie było dobrym pomysłem (lepiej by było , gdyby zrobiono z nich piosenki, albo po prostu zostwaili jako kwestie mówione)
Masz rację. Odetchnęłam, gdy zobaczyłam, że przynajmniej podczas walk nie ma śpiewu - bo nawet postaciom umierającym nie odpuścili.
Irytująca ckliwość miłosnych partii, wręcz banalna, też mnie nie przekonała. I nie wiem, czyim pomysłem był Eddie w roli Mariusa. Galareta, nie było przyjemnie na niego patrzeć. No i biegiem po fabule, ciach ciach, próżno tu szukać psychologii postaci, którą tak cudownie wysnuł Hugo. Przeszkadzało mi to spłycenie.
Dałam mu 6, bo to jednak kawał roboty. Muzyka piękna, urzekające ujęcia, Fantyna wspaniała.
No tak, ale czytając twoje wypowiedzi, to jeszcze nie widziałem żeby ktoś tak krytykował film, któremu dał 10.
Les Miserables jest uznawany za jeden z najpopularniejszych i najlepszych musicali (nie mówię o tym filmie, tylko ogólnie). To jak narzekanie, że w Avatarze jest za dużo efektów specjalnych.
Ale to, że film się na czymś opiera nie znaczy, ze nie można przedobrzyć. Tak jak robiąc film akcji można wrzucić za dużo akcji i spyłycić fabułę do takiego stopnia, że będzie to pokaz efekciarskich walk, tak samo za duż musicalu w musicalu też może popsuć jego odbiór.
Nie. Musisal to musical, możesz narzekać, że muzyka jest zła, ale narzekanie, że jest jej za dużo jest po prostu bez sensu.
Nie jest bez sensu. Bo to że śpiewają każdą kwestie zamiast śpiewać tylko faktycznie piosenki tylko wszystko psuje. Nie mówiąc już o skrótowym traktowaniu fabuły, czy kiepskim doborze aktorów.
Byłeś na tym kiedykolwiek w teatrze? Pewnie nie, bo gdybyś był to byś wiedział, że tam też nie ma ani jednego słowa mówionego - każda kwestia jest śpiewana. Tak właśnie wygląda ten musical. Są musicale, które są (że tak powiem mieszane) - chociażby "Deszczowa piosenka", która nie tak dawno była grana w "ROMIE", ale akurat "Nędznicy" są śpiewani i cóż...trzeba to zaakceptować, albo nie oglądać :p
Co do filmu to nie umywa się on do tego co można było zobaczyć na deskach teatru, ale nie jest źle. Może gdybym nie oglądała tego na żywo, nie przeżyła tych emocji, nie słyszała tego śpiewu np. Janusza Krucińskiego to pewnie bardziej bym doceniła grę aktorów w "Les Miserables", bo dla mnie największym minusem filmu był niestety wokal niektórych aktorów.
Natomiast w ostatecznym rozrachunku ten musical wypada naprawdę dobrze, ale jak to bywa z musicalami - trzeba je po prostu lubić, żeby móc je docenić :)
pozdrawiam
Ale ja nie krytykuje samego faktu, że całość jet śpiewana, tylko zwracam uwagę, że w pewnych momentach to jest niepotrzebne. Czasami w adaptacji lepiej coś zmienić niż zostawić na siłę coś co będzie przeszkadzać w odbiorze. Gdyby te dialogii były napisane jak piosenki to by ie przeszkadzało, ale to były normalne dialogi ale wykonane śpiewając i to było na siłę.
Ależ oczywiście, że był lepszy!
Być może na moją opinię ma duży wpływ to, że w teatrze to jednak są zupełnie inne emocje i jako widz wchodzi się całym sobą w odgrywane sceny. Jak dla mnie aktorzy Teatru ROMA absolutnie nie byli gorsi od odtwórców głównych ról w "dużoekranowym"musicalu. Pokuszę się o stwierdzenie, że niektórzy z nich byli nawet lepsi - np. Edyta Krzemień jako Fantine. Pomimo mojej ogromnej sympatii do Anne Hathaway to wokalnie była gorsza.
Co do Pana Janusza Krucińskiego to mnie "uwiódł" piosenką "Daj mu żyć" i od tamtej pory mam do jego wokalu ogromną słabość. Z resztą widziałam go już w kilku rolach i nie zdarzyło mi się żebym się zawiodła.
Na koniec mimo wszystko się powtórzę, że musical wypada naprawdę bardzo dobrze - szczególnie jak na amerykański rynek (bo ostatnio tam robią niestety głównie straszny syf)
Dla mnie Kruciński był jednym ze słabszych Valjeanów. Z polskich Jerzy Jeszke był zdecydowanie najlepszy, Stasierowski miał piękny głos, ale niestety za bardzo podziwiać go nie ma jak (bo nie ma gdzie).
"Być może na moją opinię ma duży wpływ to, że w teatrze to jednak są zupełnie inne emocje i jako widz wchodzi się całym sobą w odgrywane sceny."
Szczerze, to nigdy tego nie czułam. Tak, jestem profanem, który woli kino od teatru.
"Jak dla mnie aktorzy Teatru ROMA absolutnie nie byli gorsi od odtwórców głównych ról w <<dużoekranowym>> musicalu."
Zależy od wykonawcy. Jeżeli chodzi o Krucińskiego, to akurat moim zdaniem Jackman bije go na głowę, a Ewa Lachowicz przegrywa z Samanthą Barks (chociaż Malwina moim zdaniem jest lepsza niż Sam). Zachwytów nad Edytą Krzemień z lekka nie pojmuję, w porównaniu do takiej Ruthie Henshall to jej wykonanie jest wręcz zabawne. Ale tak, ma większe możliwości niż Anne, trochę to w ogóle dziwne, do tak trudnej wokalnie roli brać kogoś, kto ewidentnie nie daje sobie rady ze śpiewem.
"Pomimo mojej ogromnej sympatii do Anne Hathaway to wokalnie była gorsza."
Moja sympatia do niej wyparowała po tym filmie. Nie chodzi mi o grę - zagrała bardzo dobrze - ale o jej nastawienie "patrzcie na mnie, ja męczennica, włosy ścięłam i schudłam". No proszę, poświęcenie stulecia.
"Co do Pana Janusza Krucińskiego to mnie "uwiódł" piosenką "Daj mu żyć" i od tamtej pory mam do jego wokalu ogromną słabość. Z resztą widziałam go już w kilku rolach i nie zdarzyło mi się żebym się zawiodła."
Naprawdę? No to proszę bardzo:
https://www.youtube.com/watch?v=j4-dKV3IjsQ
A teraz oryginał dla porównania:
https://www.youtube.com/watch?v=X5O8LLWSYuI
A tu "Modlitwa" w wersji Jerzego Jeszke:
https://www.youtube.com/watch?v=tuxGoX_z-5w
No i w tym wszystkim to jest fajne, że każdy ma inne zdanie :) Ja mam do Krucińskiego słabość i chyba nic tego nie zmieni :)
Jeśli chodzi o mój stosunek do teatru to muszę stwierdzić, że zdecydowanie wolę teatr niż kino. Na moich 10 wyjść 8 z nich jest do teatru a tylko 2 do kina. Gdyby nie to, że NIESTETY tzw. kultura do najtańszych nie należy to bywałabym w teatrze dużo częściej!
Odnosząc się do Twojej opinii o Anne:
"Moja sympatia do niej wyparowała po tym filmie. Nie chodzi mi o grę - zagrała bardzo dobrze - ale o jej nastawienie "patrzcie na mnie, ja męczennica, włosy ścięłam i schudłam". No proszę, poświęcenie stulecia."
- Mnie tzw. poświęcenie w amerykańskich produkcjach już nie dziwi, tam się od zawsze gra bardziej emocjami widza niż porządną grą aktorską... ale akurat w tym filmie/musicalu podobała mi się kreacja stworzona przez Anne - pomimo, że była mocno przerysowana.
Co do poświecenia do roli to nie ona pierwsza i nie ostatnia. Demi Moore do roli G.I.Jane ogoliła głowę, Charlize Theron bardzo przytyła i oszpeciła się do roli w filmie "Monster". Ba, nawet taka Renee Zellweger do durnawej komedyjki tyła i chudła. Obecnie jest w filmach tendencja na wyraziste role, które wymagają dużych przygotowań i poświęceń. Z resztą po co oni to robią? Oczywiście dla sławy i dla pieniędzy. Nie zmienia to faktu, że świadczy to również o ich profesjonalnym podejściu do gry.
...i to są takie małe perełki, które wyłaniają się z tego amerykańskiego bagna, w którym króluje głównie kino dla idiotów. Chociaż nasze polskie - kinowe bagienko robi się obecnie równie grząskie ;)
Och, do jej roli nic nie mam, była co najmniej bardzo dobra i moim zdaniem zasłużyła na Oscara. Zirytowało mnie nie sam fakt, że chwaliła się swoim poświęceniem - jednak jakaś tam doza autopromocji jest konieczna w każdym zawodzie, a artystycznym tym bardziej - ale to, że praktycznie cała "kampania promocyjna" Les Mis była skoncentrowana na tym, jaka dzielna jest Anne. Ta ostatnia podkreślała zresztą w każdym wywiadzie, że jest taaaaka odważna, że schudła nie całkiem zdrowymi środkami, no ale czego się nie robi dla roli, że ścięła włosy. No i super, nie ty pierwsza, a na pewno nie ostatnia. Bez tej całej pompy, milej by mi się ją oglądało.
"...i to są takie małe perełki, które wyłaniają się z tego amerykańskiego bagna, w którym króluje głównie kino dla idiotów. Chociaż nasze polskie - kinowe bagienko robi się obecnie równie grząskie ;)"
Oj, nie tak do końca. Szkoda tylko, że te lepsze filmy to głównie kwestia festiwali kina artystycznego, a i tam trzeba je odsiać od pseudoartystycznych gniotów, które pozują na kino intelektualne.
"Jeśli chodzi o mój stosunek do teatru to muszę stwierdzić, że zdecydowanie wolę teatr niż kino. Na moich 10 wyjść 8 z nich jest do teatru a tylko 2 do kina. Gdyby nie to, że NIESTETY tzw. kultura do najtańszych nie należy to bywałabym w teatrze dużo częściej!"
A ja wolę kino i to najlepiej nie w kinie :) To znaczy, uważam że do kina chodzi się na filmy w stylu "Abraham Lincoln: pogromca wampirów" albo jakieś cudo 3D. Paradżanowa w kinie sobie nie wyobrażam, chyba że jakimś studyjnym - niestety w moim mieście "kino studyjne" (bardzo duży cudzysłów) to szmata na ścianie, na której wyświetlany jest film z rzutnika, twarde krzesła i brak kawy już na drugim seansie. Paradżanowa ogląda się w domu, na foteliku z herbatką w ręku, i z kocykiem na kolanach :) Tak tylko jestem w stanie skupić się na filmie - cofnąć, kiedy chcę, zrobić przerwę, kiedy chcę i 444 razy zmieniać pozycję, jeśli chcę. Może dlatego nie przepadam za teatrem (inna sprawa, że w moim mieście słowo "teatr' należy wziąć w cudzysłów tak olbrzymi, że nie zmieści się w tym nawiasie).
Szczerze mówiąc to ja nie śledzę akcji promocyjnych żadnych filmów. Najczęściej film, który oglądam wybieram przez przypadek, więc nie wiem jak wyglądała promocja Les Mis. :) Jeżeli tak jak piszesz było w niej podkreślanie głównie "męczeństwo" Anne to faktycznie kiepsko, ale cóż, film trzeba sprzedać ;)
Ja niestety do teatru muszę jeździć kilkanaście dobrych kilometrów i w sumie najczęściej wybieram jednak te warszawskie bo nie da się ukryć, że wybór repertuaru jest największy.
Jeśli chodzi o filmy to dla mnie najlepsze są np. festiwale filmowe. Co roku jeżdżę do Kazimierza Dolnego na "Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi". Tam można trafić na naprawdę dobre kino, którego w kinach ze świecą trzeba szukać.
...a i klimat jest super, kocyki, leżaczki, duże telebimy...ech...nie mogę się już doczekać :) Oczywiście gorąco polecam!
p.s. Mówiąc o naszym polskim, kinowym bagienku, miałam na myśli kino dla mas, które można znaleźć w praktycznie każdym większym kinie. Jeżeli raz na rok trafi się tam jakiś porządny film, który z mózgu nie robi papki to jest ogromny sukces. Teraz robi się filmy dla kasy i głównie dla ameb intelektualnych, które tą kasę płacą nabierając się na hasła typu "najlepsza komedia wszech czasów". (Wypuszczając film w stylu "Kac Wawa" jest szczytem frajerstwa, a wmawianie ludziom, że to jest super komedia totalnym debilizmem.)
Chyba zaczynamy spamować :)
Chyba tak, ale na FW zawsze rozgrzesza mnie to, że tu robi to prawie każdy, a admin się nie czepia :D
"Jeśli chodzi o filmy to dla mnie najlepsze są np. festiwale filmowe. Co roku jeżdżę do Kazimierza Dolnego na <<Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi>>. "
Też chcę go odwiedzić, niestety jeszcze nie zarabiam na siebie :) a moją mamę dość trudno jest do tego przekonać.
"Szczerze mówiąc to ja nie śledzę akcji promocyjnych żadnych filmów. Najczęściej film, który oglądam wybieram przez przypadek, więc nie wiem jak wyglądała promocja Les Mis. :) Jeżeli tak jak piszesz było w niej podkreślanie głównie "męczeństwo" Anne to faktycznie kiepsko, ale cóż, film trzeba sprzedać ;)"
Ja wielbię "Nędzników" w wersji scenicznej, swojego czasu libretto znałam na pamięć (nie, to nie jest przesada). Na ten film czekałam chyba rok i śledziłam wszystko, co z nim było związane. Do kina pobiegłam na pierwszy seans dzień po premierze.
I bardzo, ale to bardzo raziło mnie to pokazywanie, excuse le mot, zazwyczaj nie używam takich słów, ale tu nic innego nie pasuje, wszechzajebistości Anne.
"Ja niestety do teatru muszę jeździć kilkanaście dobrych kilometrów i w sumie najczęściej wybieram jednak te warszawskie bo nie da się ukryć, że wybór repertuaru jest największy."
Ja do najbliższego mam też kilkanaście kilometrów i to całe trzy teatry do wyboru! Jeden tak niszowy i artystyczny, że na bilety musiałabym chyba zbierać od gwiazdki do dzisiaj, drugi typowo dla dzieci i trzeci - niby normalny. W tym niby normalnym byłam ostatnimi czasy na:
a) niezłej komedii, z rodzaju nic ambitnego
b) sztuce na podstawie 3 dramatów Becketta (bo, jak tu wszyscy wiedzą, Beckett jest banalnie prosty w odbiorze, więc od razu 3 sztuki trza wrzucić), która była pisana na haju tak ostrym, że podziałał na widownię, której połowa zasnęła, a druga połowa udawała zachwyconą bełkotem pana reżysera i aktorami wrzeszczącymi do siebie i przez siebie tak, że nijak niczego nie dało się zrozumieć,
c) całkiem przyzwoitej adaptacji "Dziadów",
d) sztuce, która trwała 4 godziny, sama w sobie formalnie była ciekawa, ale za Chiny Ludowe nikt, kto nie jest teatrologiem nie wiedział o co w niej chodzi.
Co do kina, to fascynuje mnie bardziej niż teatr. Jakoś tak mam :D
"Mówiąc o naszym polskim, kinowym bagienku, miałam na myśli kino dla mas, które można znaleźć w praktycznie każdym większym kinie. Jeżeli raz na rok trafi się tam jakiś porządny film, który z mózgu nie robi papki to jest ogromny sukces. Teraz robi się filmy dla kasy i głównie dla ameb intelektualnych, które tą kasę płacą nabierając się na hasła typu "najlepsza komedia wszech czasów". (Wypuszczając film w stylu "Kac Wawa" jest szczytem frajerstwa, a wmawianie ludziom, że to jest super komedia totalnym debilizmem.)"
I właśnie dlatego na "Bogach" byłam dwa razy - uznałam, że może na tym bagienku znalazł się jakiś kawałek suchego lądu.
Rewelacyjny film zresztą, powrót do formy w jakiej nasze kino było na długo przed moim urodzeniem :)
p.s. polecam zerknąć :)
https://www.youtube.com/watch?v=SUObReTNtP4
Janusz Kruciński jako Jean Valjean (w filmie grał go Hugh Jackman)
https://www.youtube.com/watch?v=flB5xs3Km7M
To nie chodzi, że śpiewają, tylko o to, że śpiewają każdą kwestie mówioną, co jest mega irytujące i bezsensowne. Co innego, gdyby te kwestie przerobiono na piosenki, a co innego gdy wszystkie dialogii sa wyśpiewne co tylko przeszkadza.
A ja go rozumiem, przynajmniej przedstawia co mu się podoba, a nie tylko komentuje inwektywą. Osobiście zacząłem oglądać dawno temu ten film, ale po pół godziny wymiękłem bo nie mogłem dłużej znieść tego że faktycznie ciągle wszystko śpiewają. Wróciłem do niego dziś, powiem szczerze że bardzo mi się spodobał. Film jest po prostu klimatyczny, a to że śpiewają cały czas nadaje temu odpowiedni ton dodatkowo. Aczkolwiek tak jak mówię, na początku też nie mogłem znieść ciągłego śpiewu i rozumiem, że może być to irytujące.
To, że to musical nie znaczy, że muszą zapychać na siłę każdą sekundę śpiewaniem. A jak już chcą tak zrobić to niech zrobią porządne piosenki między tymi głównymi, a nie śpiewanie normlanego dialogu.
zgadzam sie. nie dalam rady przez te ciągle spiewy. Wiadomo że w musicalu jest wiele piosenek ale czy od razu muszą być tam tylko kwestie śpiewane?
No właśnie. To znaczy jak ktoś wymyśli dobre piosenki i da radę to przedstawić tak by widz nie widział takich sztucznych śpiewanych dialogów to ok. Ale jeśli ma się normlane dialogi pomiędzy piosenkami i je się śpiewa to nie wychodzi to dobrze.
To się nazywa recytatyw. I jest powszechne we współczesnych musicalach. Służy na przykład podtrzymaniu "klimatu", nie odciągania równowagi widza od linii melodycznej, budowaniu napięcia, utrzymaniu kompleksowości musicalu.
Jak dla mnie to psuje efekt. Np. w Aferze Mayerling śpiewali same piosenki i wychodziło to znacznie lepiej.
Bo w filmie psuje efekt, jako że muzyka często jest w irytujący sposób zmjeniana, celem dopasowania do miernych możliwości wokalnych aktorów. W wersji scenicznej wypada to znacznie bardziej korzystnie, pewnie dlatego, że aktorzy zasadniczo śpiewają zamiast wyć.
Afera Mayerlingu to dość płytki musical, aczkolwiek nieźle zaśpiewany (Drew Sarich pasuje mi do takich ról, Lisa Antoni ma przepiękny głos, no a Uwe to po prostu Uwe). Uwielbiam concept album z przepięknymi solówkami Lindy Eder.
Po primo. ten film był robiony dla fanów musicalu Les Miserables, a jest ich ponad 60 mln na świecie, więc zrobienie go w innej formie, zamieniając niektóre dialogi śpiewane na mówione byłoby bez sensu, secundo samemu musicalowi bliżej formą do opery, niż klasycznych musicali, dlatego ciągle tam śpiewają, nawet dialogi. I ostatnie jak się człowiek otworzy na to, że wszystko tam śpiewają to naprawdę genialny film z Nędzników wychodzi, nie licząc fałszujących aktorów. :D
Jeszcze przed powstaniem filmu przeglądając youtube'a natrafiłem na fragment musicalu/opery Les Miserables (https://www.youtube.com/watch?v=k0SWaGfkPxA) - chyba najlepsze wykonanie "The Confrontation" jakie widziałem - więc zdziwiłem się kiedy przechodząc obok kina pewnego razu zobaczyłem że mają to puszczać w kinach. Film widziałem, jest całkiem dobry ale to jednak śpiewający aktorzy a nie grający śpiewacy, śpiewali całkiem dobrze ale to na pewno nie może się równać z tym co musi czuć człowiek który oglądałby wersje operową.
Oj, po prostu nie ten gust. Ja maniakalnie wręcz kocham operę i marzą mi się Nibelungi na żywo (co jest chyba ekstremalne nawet dla miłośników opery ;)) a Les Miserables nie tak zmęczyło, że szok. Po prostu te piosenki są tak monotonne, że jak to komentowali w szczerych zwiastunach - bez listy piosenek nie wiadomo nawet, że kończy się jedna, a zaczyna druga. Prawie w kółko te same melodie, większość na dodatek strasznie monotonna, co w połączeniu z miauczeniem niektórych aktorów przyprawiało o ból zębów. Podobały mi się może ze dwie piosenki na cały bardzo długi film. Podczas gdy takiego "Upiora w operze" albo "Elisabeth" mogę oglądać prawie bez przewijania i wyciszania, a "Mozart l'opera rock" to już w ogóle bajka. Czyli co kto lubi. Ja mogę tłuc godzinami opery Wagnera, Verdiego czy Mozarta, a przy Les Miserables rozumiem ludzi, którzy nienawidzą musicali. Historia może i fajna, ale przez muzykę ciężko było się skupić na czymś innym niż tych jękach Jackmana i Crowe. :)