Z powodów dla mnie niezupełnie zrozumiałych redakcja Filmwebu, mimo dokonania przeze mnie sugerowanych poprawek odrzuciła (kilkukrotnie) poniższą recenzję, zatem zamieszczam ją na forum, skąd, jak mam nadzieję, nie zostanie usunięta.
Od poprzedniej części sagi minęło trzydzieści lat, nad samym filmem pracowano niemal dziesięć (do głównej roli przymierzano niegdyś Heatha Ledgera). Ostatnie miesiące to z kolei nerwowe oczekiwanie podsycane siedmioma kapitalnymi, fantastycznie zmontowanymi zwiastunami, z których ani jeden nie zdradził praktycznie żadnych szczegółów fabuły. To wszystko sprawiło, że czwarta odsłona opowieści o losach Szalonego Maksa była przeze mnie najbardziej oczekiwanym filmem roku. A jak podsumuję wrażenia po seansie? Jeżeli postawić obok mających premierę niecałe dwa miesiące wcześniej Szybkich i wściekłych 7, to w porównaniu z Drogą Gniewu, ekipa Vina Diesla wygląda na grzeczne dzieci jeżdżące gokartami. Tak, Mad Max 4 to czyste szaleństwo na dwóch, czterech a nawet dwunastu kołach. No, to jedziemy.
George Miller nie wprowadza nas długo w swoją historię. Akcja zaczyna się już od samego początku i trwa, z krótkimi przerwami na zatankowanie kilkusetkonnych potworów, aż do ostatnich minut. Miejscem wydarzeń jest świat po nuklearnej zagładzie i raczej nie napawa optymizmem. W dodatku mieszkańcy tego jałowego pustkowia nieco inaczej od nas definiują pojęcie "cudowny dzień", bowiem do ich upodobań nie należy spokojny wieczór przy ognisku. Wręcz przeciwnie – satysfakcję zapewnia im jedynie wariacki pościg wehikułami po psychodelicznym tuningu, latające dookoła ostre, metalowe odłamki doprowadzają ich do orgazmu, śmiercionośna burza piaskowa to dla nich atrakcja dnia, natomiast w powszechnym mniemaniu, podziw społeczności budzi możliwie najbardziej spektakularna śmierć. Nawiązując do tytułu filmu, sam Max to chyba najnormalniejsza ze wszystkich postaci, bowiem to nie on oszalał, lecz cały świat wokół.
Miller w cudowny sposób, bawi się oldskulową konwencją i nie zwalniając tempa, podkręca poziom absurdu do maksimum. Groteskowe jest tu niemal wszystko. Od kostiumów (zwłaszcza głównego złoczyńcy – Wiecznego Joe), przez maniakalne zachowanie ludności, po pełne inwencji wyglądy samochodów. To ostatnie szczególnie mnie zachwyciło. Najeżone metalowymi kolcami, lub zespawane z kilku samochodów mechaniczne potwory, potężne Monster Trucki, gigantyczne, zmiksowane z Mercedesami ciężarówki, oraz najlepsze: wielka scena koncertowa na kółkach. Stworzenie tak niesamowitych pojazdów i wprawienie ich w ruch (a później widowiskowe ich zniszczenie) wymagało niesłychanej kreatywności. Ale efekt jest, zaiste, porażający. Podkreślenie w ten sposób tragikomicznego obłędu postapokaliptycznego świata, w pełni się reżyserowi udało.
Droga Gniewu raczej nie była w zamyśle miejscem na aktorskie popisy. Tom Hardy miał być małomównym twardzielem ze stali i ze swojego zadania wywiązuje się doskonale. Jego bohater radzi sobie w każdych warunkach i szybko staje się postrachem antagonistów. Zmagania Maksa z demonami przeszłości prawdopodobnie miały wpisać się w obraz jego tytułowego szaleństwa i choć to chyba najsłabszy element filmu, to Hardy wychodzi z niego obronną ręką. Główna rola żeńska przypadła Charlize Theron, która wygląda tu po prostu rewelacyjnie. Demonicznie wymalowana na czarno połowa twarzy Furiosy w połączeniu z metalową ręką, przywodzą na myśl mechanicznego upiora niosącego śmierć za pomocą potężnej dwusilnikowej ciężarówki i karabinów ciężkiego kalibru. Natomiast filmowe dokonania Cesarzowej prawdopodobnie postawią ją obok najsłynniejszych filmowych kobiet z żelaza. Jeśli powstanie czwarta część Niezniszczalnych, to Sylvester Stallone nie powinien się długo zastanawiać i w pierwszej kolejności zatrudnić właśnie Theron. Spośród filmowej obsady czarnym koniem okazuje się fenomenalny Nicholas Hoult. W pierwszej połowie widowiska to on kradnie show, miotając się po ekranie w szaleńczym transie. Wygląda jakby poruszał się w przyspieszonym tempie znakomicie uosabiając zbiorowe obłąkanie.
Pod względem technicznym, film jest niemal perfekcyjny. W kilku miejscach można dostrzec niedoskonałości w zastosowaniu komputerowych efektów, ale George Miller stawia raczej na tradycyjną, "ręczną" destrukcję, niż wspomaganie się komputerem w wizualizacji dzieła zniszczenia. A demolka jest, dosłownie, epicka. Nigdy nie widziałem tak wybornie i z taką pasją zaprezentowanej samochodowej apokalipsy. Mistrzowski montaż tylko potwierdza sprawność, z jaką twórcy prowadzą fabułę i jak dobrze panują nad techniczną stroną produkcji. Nieustanna akcja podbijana jest jeszcze dodatkowo dynamiczną muzyką, przez co doznania są jeszcze intensywniejsze. Szczególnie utkwił mi w pamięci utwór "Brother in Arms". To chyba najlepszy tytuł soundtracku – idealnie wpasowuje się w obraz, stanowiąc tło dla mojej ulubionej sceny, jednocześnie nie tracąc swoich walorów, jako samodzielny utwór odtwarzany poza filmem.
Mad Max obfituje w wiele świetnych momentów, ale na długo zapamiętam szczególnie dwie sekwencje. Jedna, rozgrywająca się w nocy na bagnach, w której szary mrok został zastąpiony wszechobecną błękitną poświatą. Ten zabieg stworzył, w moim mniemaniu, kapitalną, otaczającą widza ze wszystkich stron, gęstą atmosferę. Klimat tej sceny jest wprost nieziemski, a wydarzenia w niej sprawiają wrażenie tych z pogranicza jawy i snu. Druga to choreograficzne cudo, czyli walka Maxa, Furiosy i Nuxa. Gdy wydaje się, że potyczka już dobiegła końca, bohaterowie znajdują jakiś niewytłumaczalny sposób, by wyjść z opresji i walczyć dalej.
Co się tyczy podsumowań – ten, kto oczekiwał od Szalonego Maxa kontemplacyjnego kina, albo moralnych dylematów nie ma tu czego szukać, natomiast ci, którzy łakną wysokooktanowej akcji, epickich walk mechanicznych rydwanów, apokaliptycznej demolki i wiader zużywanej amunicji poczują się Na drodze gniewu niczym dzieci w piaskownicy. Bardzo dużej piaskownicy, biorąc pod uwagę rozmiary filmowej pustyni. Tak, to był cudowny dzień.
PS: na koniec słowo do redakcji (a konkretnie głównego weryfikatora recenzji, czyli pani Doroty): skoro jednym z powodów odrzucenia recenzji jest dla was użycie zwrotu "najbardziej oczekiwany", zamiast, jak to sugerowaliście "najbardziej pożądany", to już, zaiste, sięgnęliście dna. To, że bardziej podoba wam się słowo "pożądany", to nie znaczy, że wszyscy mają go używać w SWOICH tekstach.