Bardzo szybko po seansie przypomniało mi się wrażenie, jakie odniosłem po obejrzeniu Grawitacji. Mogło być świetnie - wizualnie powalający, podlany smakowitym sosem absurdu i groteski, o niesamowitym potencjale fabularnym. Jednak ocenę obu filmów podkopują pełne patosu, szablonowe sceny (padająca na kolana Furiosa, teskty-klisze w stylu "don't you die on me!", powłóczyste spojrzenia i trzecioplanowy romans), niedbałość o detale (nieskazitelnie czyste szyby, tyczkowate modelki w pełnym makijażu i sukniach z trenami jako uciekające nałożnice, miriady dziur logicznych - z atakującymi cysternę pojedynczo pojazdami na czele) i przesłodzony, naiwny, czysto eskapistyczny w wymowie finał.
Doceniam cytaty z poprzednich części, niektóre co prawda słabo rozbudowane (pozytywka, wstawka z wypadającymi z orbit oczami z pierwszej części), ale jednak oddające hołd historii serii (obsadzenie głównego niemilca z jedynki jako głównego niemilca w 2015 - świetne, scena rozbrajania Furiosy w ciężarówce). Co prawda mało pomysłowo, a wręcz sztampowo rozwiązane "wizje" Maxa trochę psują odniesienia do historii postaci.
Najmocniejszym punktem poza stroną wizualną i maszynami (i tu Mad Max odróżnia się od nadętej Grawitacji) jest absurdalne poczucie humoru, tak montażowo-operatorskie, jak i scenograficzne. Szczerze uśmiałem się za każdym razem, gdy pojawiał się gitarzysta i banda bębniarzy, nie mówiąc już o kuriozalnym ujęciu z gitarą podlatującą na uprzęży do kamery. Dobrze wiedzieć, że w postapokaliptycznym, zrakowaciałym świecie priorytetem jest zbudowanie trzydziestu głośników i sceny dla kolesia z efekciarską, pirotechniczną gitarą :P Takie smaczki wpisują się w przegiętą, do bólu kampową formułę całego filmu.