Allan Stewart Konigsberg, lepiej znany jako Woody Allen, 1 grudna tego roku skończy 79 lat.
Jeżeli ktoś zna osobiście kogoś w zbiliżonym wieku, to proponuję zastanowić się, czy ta osoba,
w dowolnej dziedzinie, jaką się zajmuje (czy częściej: zajmowała) jest w stanie obecnie
dorównać swoim najlepszym dokonaniem sprzed lat? Odpowiedź jest niby oczywista, ale
niektórzy widzowie wykazują zadziwiającą obojętność na kwestie metrykalne i są wręcz
zniesmaczeni faktem, że tegoroczna "Magia w blasku księżyca" nie dorównuje np. "Zeligowi" –
genialnemu filmowi sprzed, bagatela, 31 lat.
Jako fan Allena widzę szklankę aż do połowy pełną. Jasne, że "Magia..." to nie "Zelig", nie "Złote
czasy radia" ani nawet "Wszystko gra". Oczekiwanie takich rezultatów byłoby wręcz liczeniem na
cud, a ja – jako sympatyk mitologii greckiej i rzymskiej, ale już nie hebrajskiej – cudów nie
oczekuję. Woody Allen kojarzy mi się z dojrzałymi jazzmanami, którzy pod koniec kariery raczej
nie wytyczają nowych nurtów w muzyce, nie nagrywają płyt "najlepszych w życiu", za to ogrywają
na nowo swoje dobrze znane, ulubione motywy, ciesząc tym fanów i nudząc frofanów.
W "Magii..." odnajdujemy niemal w komplecie egzystencjalne wątki znane z poprzednich filmów
Allena. Dlatego dla mnie dużo bardziej interesujące od tego, co ma on do powiedzenia, jest to,
jak opowiada. W tym punkcie odchodzimy od rutyny. Poprzedni jego film, "Blue Jasmine", był
zrealizowany w konwencji realistycznej, osadzony we współczesnych, amerykańskich realiach i
generalnie "mocno trzymał się ziemi". Dlatego tym razem otrzymujemy Europę końca lat 20-tych,
ezoteryczny motyw przewodni i konwencję klasycznej sophisticated comedy. O ile Allenowskie
wyprawy do Europy i przeszłości nie budzą moich zastrzeżeń, to ten ostatni pomysł średnio
przypadł mi do gustu. Wprawdzie dialogi są świetne, ale lepiej by się sprawdziły w teatrze niż w
filmie. Podobnie przerysowanie postaci, zwłaszcza Stanley'a, którego gra Colin Firth. O ile
jednak taka konwencja wymaga od widza odrobiny dobrej woli, to trzeba przyznać, że ta filmowa
ptifurka jako całość smakuje naprawdę dobrze.
W ogólnym rozrachunku decydują o tym elementy, jakie Allen serwował już wielokrotnie, ale za
każdym razem z dobrym skutkiem. Wymienię kilka z nich. Po pierwsze - świetne zdjcia. Czy
zauważyliście, ile ujęć z tego filmu z powodzeniem nadawałoby się do użycia w roli plakatu czy
tapety? Druga sprawa – muzyka. Kapitalna mieszanka klasyki i klasycznego jazzu, samodzielnie
niezbyt strawna, za to w połączeniu z obrazem znakomicie kreująca nastrój i klimat. Kolejny plus
– aktorki. Allen jak nalepszy fotografik pieczołowicie dobiera wszystkie techniczne (i magiczne)
parametry, aby piękne aktorki były w jego filmach jeszcze piękniejsze. Czy ktoś widział Marion
Cotillard bardziej zachwycającą niż w "O północy w Paryżu"? Albo Scarlett Johansson bardziej
seksowną niż we "Wszystko gra"? Nie inaczej jest tym razem. Emma Stone, której niemal nie
zauważyłem w "Służących", tu czaruje i olśniewa. Najbardziej w blasku księżyca, rzecz jasna.
Więcej moich recenzji na blogu: http://nowerekomendacje.blogspot.com/
Tak. Grę Collina w tym filmie uważam za przesadną/teatralną. Zawiodłam się trochę.
Dobry tekst, gratuluję.
Dodam, że filmy, które Allen od kilku lat kręci, o ile słabsze od jego największych osiągnięć, wciąż są dobrymi filmami. Prawdziwy niewypał mu się jeszcze nie zdarzył. Nawet jeśli któryś z filmów, był znacznie słabszy, to wciąż nie był całkowitą - z jakichś tam względów - porażką.
A "Magia..." to uroczy, pięknie sfilmowany, świetnie zagrany, film autorski o bardzo ciekawym człowieczym dylemacie: jak żyć ze świadomością, że życie nie ma sensu.
:)