Romansidło w najczystszej postaci! Jakże by zresztą mogło być inaczej, skoro film jest ekranizacją powieści matki wszystkich Harlequinów – Barbary Cartland. Tyle tylko, że współczesne tzw. romanse, to katastrofalnie napisane bździny, a Cartland, pomimo, że nie tyle pisała, co strzelała całymi seriami „sercowych” powieści, godziwy (no, dobra – czasem tylko akceptowalny) poziom trzymała do końca. W „Meandrach miłości” znaleźć można absolutnie wszystko, co w każdym szanującym się romansidle być powinno: ona – piękna i niewinna, on – piękny i szlachetny, acz pozory stara się stwarzać zgoła inne, do tego – obowiązkowo – czarny charakter, a nawet dwa, tajemniczy zamek, tajne drzwi i w ogóle kupa tajemnic. Film, w swoim gatunku – wręcz wzorcowy. Znakomita, gwiazdorska obsada, doskonale zagrane role – patos i przerysowanie tracące czasami Rudolfa Valentino i Poli Negri podziałały jak szczypta dobrze dobranej przyprawy. Demoniczna Diana Rigg, diaboliczny Edward Fox, słodziuchna i prześliczna Helena Bonham Carter, wypomadowany i perfekcyjnie ogolony Marcus Gilbert – wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że ich zadaniem jest stworzenie atmosfery starego kina i wywiązali się z niego doskonale. Obejrzałam tę ramotkę z przyjemnością – idealna rozrywka na poprawę parszywego nastroju.