Z trudem da się wytrzymać taką brednię, jaką jest Melancholia. To kino bez żadnego motywu przewodniego, bez żadnego sensu, bez celu. Nie biorę oczywiście pod uwagę tego, że produkcja jest alegorią ludzkiego życia, gdyż takie ogólne stwierdzenie można dopasować i do książki "O psie, który jeździł koleją". Brakuje tu głębi, czegoś, co mogłoby wstrząsnąć, albo chociaż zaciekawić. Jest tylko wybujała emocjonalność bohaterek, przypominająca nieco powieści o pannach z bogatych domów, żyjących w XIX wieku w wielkich amerykańskich i angielskich domostwach. One również cierpiały na melancholię i hipochondrię, co dziś zakwalifikowalibyśmy raczej jako chorobę psychiczną.
Czytam recenzje, czytam opinie użytkowników i nie mogę się nadziwić. Że niby Melancholia to obraz depresji? W którym miejscu? W którym miejscu czuć przygnębienie i brak celowości? Bo na pewno von Trier nie uzyskał go za sprawą "kosmicznego zagrożenia", wziętego (nomen omen) z kosmosu. Zaręczam, że żadna depresja nie wygląda w ten sposób, jaki został nam zaserwowany. Dziwię się też tym, którzy doszukują się tu kina egzystencjalnego. Niestety, egzystencji nie ma tu zbyt wiele - jest za to cała masa zbędnych emocji, które zakłócają odbiór. Są dwie przewrażliwione panny (jedna jest zbyt wrażliwa na świat, a druga na tę pierwszą), które pojawiają się na ekranie niczym wycięte z papieru figurki, odgrywające swoje mocno podkoloryzowane role (to nie zarzut do aktorek - aktorstwo jest akurat bardzo dobre).
Von Triera znam m.in. z Przełamując fale i z Antychrysta. Ten pierwszy, świetny film wygrywa za sprawą bardziej zdecydowanej bohaterki. Ten drugi jest brutalny i odpychający - ale taki ma właśnie być. Melancholia jest zupełnie nijaka, jest filmem, do którego mam nadzieję nigdy nie wrócić. Jest filozoficzną bzdurką, która Mdłościom J. P. Sartre'a (to dla Was, drodzy zwolennicy teorii "egzystencjalnej") nie dorasta do pięt. Antoine Roquentin był wyrazisty, czuć w nim było prawdziwy dramat, wstępne stadium obłąkania. Tzw. protagonistki filmu von Triera nie mają z tej postawy nic.
Podsumowując, von Trier mnie zawiódł. Liczyłem na solidne kino z przesłaniem, a dostałem coś, do czego nie chcę więcej wracać. Jestem zawiedziony tym bardziej jako miłośnik kina głęboko emocjonalnego i poruszającego. W Melancholii, jeżeli jakieś emocje są, to pobudzające do (patrz akapit wyżej) Mdłości.
Zgadzam się z większością Twojej wypowiedzi. Dałem jednak 4. Na plus - za wizję, grę aktorską i absurdalny kabaret na weselu (nawet się ubawiłem). Na minus - film generalnie nużący, momentami ma się wrażenie, że nic się nie dzieje. Mój wpis ma spełnić rolę ostrzeżenia dla wszystkich, którzy oczekują od filmu głębokich przeżyć duchowych, czy też przyspieszonego pulsu związanego z gwałtownymi zwrotami akcji. Pozycja dla cierpliwych.
Sam dałbym cztery, gdyby nie fakt, że rozczarował mnie von Trier, ocena użytkowników oraz profesjonalne recenzje (chociaż jeśli zajrzeć na Metacritic to widać rozłam wśród recenzentów). Niestety - ostatnio trafiam na filmy potwornie przecenione (np. Droga), stąd jestem dla nich coraz surowszy. Ja zgadzam się z całym Twoim komentarzem, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, jeżeli ktoś miał przyjemność oglądać (a najlepiej czytać) Okruchy dnia, to typowo angielska sztywność niczym go nie zaskoczy - u mnie więc element kabaretowy odpadł. Po drugie, to istotnie pozycja dla cierpliwych. Dramatyczne jest jednak to, że w zamian za tę cierpliwość nie dostaje się nic. Melancholia to po prostu wydmuszka, i rzeczywiście - należy przed nią ostrzegać.
Ja natomiast nie chcę ostrzegać przed tym filmem tylko go polecać! Dlaczego? Żeby zrozumieć czym różni się dobry film od dobrze zrobionego złego filmu. To dobra lekcja jak można się wyłożyć tak żeby 3/4 widowni nie zauważyło.
widzę, że nie jestem jedyna - mam bardzo podobne odczucia. A tyle ludzi się nim zachwyca...
jeśli macie ochotę na dyskusję filmową - zapraszam również na www.movie-club-vlo.blogspot.com, najnowszy artykuł właśnie o melancholii : )
Dziękuję za Twój komentarz , bo dzięki niemu wiem , że nie mogłem odczytać przesłania jaki ten film niesie , bo go w rzeczywistości w nim nie ma . Sam film też mnie nie pobudził emocjonalnie i zapewne bym go nie obejrzał do końca gdyby zabrakło dobrego aktorstwa wśród czołowych aktorek tego filmu . Ja myślę , że w tym wypadku reżyser za eksperymentował ponad swoje siły i zabrną w ślepą uliczkę z której nie było wyjścia chociażby przez pieniądze które już zostały zainwestowane tworząc film dla wąskiego grona i to bardzo wąskiego grona widzów . Na koniec chciałbym dodać , że nie jestem zbytnim znawcą tego gatunku filmów , ale czasami je oglądam dla poszerzenia swoich horyzontów i tu bym prosił o podanie paru tytułów filmów którymi mógłbym uzupełnić swoją lukę w tej dziedzinie .
Z góry dziękuję i pozdrawiam .
Każdy ma swoje gusta, mi się ''Melancholia'' podobała, coś w sobie ma dla mnie, chociaż faktycznie czasami jest zwyczajnie nudna, ale Kristen i jej rola niezmiernie mi przypadły do gustu a co 'depresji' przyczepię się do tego bo z kolei ja mogę zaręczyć, że niektóre tak właśnie wyglądają, depresja to nie tylko bycie 'smutnym/zdołowanym' bez celu w życiu, ba jej zachowania wskazują, że może mieć bardziej psychozę maniakalno-depresyjną ale gdzieś tam to się pojawia.
jak cie pobodza do mdłości ta wysmakowana wizualnie, świetnie trzymająca w napięciu rozciągnięta (WZÓR jak budować nspięcie) i niezwykle atmosferyczna perełka to ttylko współczuć można.
ten film właśnie pokazuje, jak wiele NASTRÓJ wkinie możę zdziałąć. niby prosta chistoria, bohaterka się nudzi po ślubie, a opowiediana tak, że czujemy przez skórę jej melancholię i rozterki. plus piękna metafora kńca świata jako dnośnika do tego, co zrobić z życiem
Obiecałem sobie, że odpowiem na każdy komentarz w tym temacie. Ale zanim odpowiem, muszę się upewnić - mówisz całkowicie serio?
Ja tam nic takiego nie czułam. No chyba, że chęć przewinięcia filmu, byle szybciej się skończył, zalicza się do twoich przeżyć emocjonalnych.
Po prostu melancholia jest filmem, ktory bardziej sie doswiadcza, niz rozumie - podobnie jak np. "Drzewo Zycia". Mysliciele, analizatorzy pozbawieni duzej wrazliwosci beda rozczarowani.
Tak, to prawda. Mam chyba trochę naturę myśliciela, bo w końcu do czegoś zobowiązują skończone studia filozoficzne:) Ale uważam się również za człowieka w miarę wrażliwego - lubię subtelną, metaforyczną poezję. Nie stronię od nastrojowej muzyki klasycznej. Poza tym w kinie również szukam doświadczeń - Cinema Paradiso, Dziewczyna na Moście, Pan od Muzyki: to filmy, które zmieniły moje życie. Zwłaszcza drugi z wspomnianych filmów jest bardziej doświadczeniem i kwestią "czucia". A właśnie z powodu braku tego "czucia" Melancholię nazywam filmową wydmuszką. Jako analizator stwierdzam, że film jest zrobiony bardzo poprawnie. Ale za tą poprawnością nie ma dla mnie żadnych emocji. Mało tego - nie bardzo wiem w czym te emocje miałyby się kryć. Pal licho! Melancholia byłaby "tylko" dobra, gdyby jeszcze tak bardzo nie irytowała postaciami. Niestety, te są niewiarygodne, odgrywające "emocje", choć w rzeczywistości żadnych emocji nie prezentują. Potrafią za to zdenerwować. W rezultacie dwie godziny rozdrażnienia zamiast dwóch godzin doświadczeń. Nazwisko von Triera na końcu tego filmu może budzić - w zależności od stosunku do reżysera - uczucie triumfu, drwiący uśmiech lub głośny jęk zawodu. Ja się zawiodłem, bo lubię von Triera. Ale Melancholia nie wyszła mu wybitnie.
Po pierwsze chciałbym podziękować za wątek na poziomie. Bardzo rzadko trafia się taki na filmwebie, więc tym bardziej jestem wdzięczny.
Po drugie właśnie obejrzałem ten film i moje wrażenia są wręcz przeciwne niż Twoje: bardzo mi się ten film podobał z powodu niesamowitego klimatu jaki stwarzał i uczuć jakie we mnie wywołał.
Ciekawe jest to, że Ty w ogóle tego klimatu i tych uczuć nie poczułeś. Nie będę tu robił Twojej psychoanalizy, bo Cię nawet nie znam, ale jest tak, że różne doświadczenia życiowe powodują, że film skupiający się na uczuciach, różni ludzie różnie odbierają. Od skrajnego zachwytu, kiedy autor "wstroi się" w naszą uczuciową strunę, po skrajną niechęć, kiedy autor wpada z nami w dysonans.
Nie będę też robił własnej psychoanalizy, bo nie jest to miejsce na takie wynurzenia, ale łatwo sobie wyobrazić, że takie wydarzenia z życia jak ślub, czy opieka nad członkiem rodziny mogą w poczuciu tego filmu pomóc. Zaskakuje mnie tylko, że nic dla siebie w tym filmie nie znalazłeś. W pierwszej części filmu wachlarz postaci jest bardzo szeroki i naprawdę łatwo postawić się w roli wielu z nich. Może niechęć do głównych postaci tak bardzo Cię wkurzyła, że inne uczucia już nie miały wstępu. Nie wiem.
Druga część filmu pokazuje depresję i melancholię w pełnej krasie. Rozumiem, że kto nie doświadczył ten może nie zrozumieć. Ja nie rozumiałem dopóki nie doświadczyłem. Wszechogarniające uczucie i niemożność/niechęć ucieczki, permanentna beznadziejność były w tym filmie pokazane perfekcyjnie. Dla pełni obrazu nad wszystkim stoi racjonalny mężczyzna, nasz rozum, który jest strażnikiem nie dopuszczającym melancholii na powierzchnię, aż do ostatecznej kapitulacji.
Moim zdaniem, ale tu się chyba zgadzamy, żeby film był dobry, wcale nie musi opowiadać intelektualnie stymulującej historii, w skrajnym przypadku nie musi opowiadać jakiejkolwiek historii. A niesienie przesłania, to w ogóle moim zdaniem raczej ewenement niż reguła.
A jeśli chodzi o głęboką analizę rozumem to film obrazuje depresję, a kosmiczna katastrofa i ludzie się do niej ustosunkowujący są tylko jej parafrazą. Nic więcej i nic mniej w tym filmie nie ma.
I jeszcze na koniec: oprócz Melancholii widziałem tylko Dogville Larsa von Triera i o ile w warstwie wywoływanych uczuć trzymał taki sam poziom, o tyle w warstwie intelektualnej był bardzo rozwinięty. Można go było analizować bez końca. Dlatego tamten dostał 10/10, a ten "tylko" 8/10.
Witaj. Po pierwsze, wątek, który założyłem i tak jest - w mojej ocenie - bardziej cięty niż być powinien. Nie mam zamiaru perswadować nikomu sympatii do tego filmu, bowiem powyższy komentarz wyraża jedynie moją opinię, która, choć stara się korzystać z obiektywnego uzasadnienia, obiektywna wcale być nie musi. Dlatego muszę przyznać, pierwszy wpis i tak jest nieco złośliwy i teraz napisałbym go inaczej.
Internet to nie miejsce na zwierzenia, ale mnie Melancholia dobiła właśnie faktem, że to film podobno o depresji. Temat znam bardzo dobrze z autopsji, ale jego przedstawienie w filmie von Triera zupełnie do mnie nie trafiło. Artysta po prostu tak bardzo chybił (w moim odczuciu) celu, że potraktowałem to "dzieło" jako film o niczym. Być może niemożność czy niechęć do ucieczki to rzeczywiście cechy charakterystyczne dla depresji. Ale z mojego doświadczenia wynika, że człowiek w depresji próbuje chociaż walczyć - właściwie tak słabo, że niemal niezauważalnie, ale nie zgadza się. Kontestuje. On nie czeka spokojnie na koniec. Koniec dla takiego człowieka to dramat, to klatka bez wyjścia, na którą nie chce się godzić. Moim zdaniem, gdyby główna bohaterka rzeczywiście cierpiała na depresję, w obliczu katastrofy świata zechciałaby nagle żyć. Bo przecież człowiek pogrążony w rozpaczy nie jest stoikiem, dla którego śmierć z ręki "bezrozumnego kosmosu", jak pisał B. Pascal, jest rzeczywistym wybawieniem. To ktoś, kto swoją postacią nie zgadza się na świat i na cierpienie, które świat ten wyzwala w jednostce. Powiem więcej - pamiętam swój (zdiagnozowany) stan i obawiam się, że na miejscu Justine, bohaterki Melancholii, potraktowałbym śmierć nadchodzącą z Kosmosu jako kolejną niesprawiedliwość, jako niedanie mi szansy, jako kolejny łańcuch przyczyn, które ostatecznie prowadzą do destrukcji mnie. Depresja to nie spokojne oczekiwanie na śmierć, ale walka. I łzy. Dużo samotnych łez. W filmie nie było ich bodaj wcale.
Uwielbiam racjonalnych mężczyzn w twórczości von Triera. W Przełamując fale takim mężczyzną był Jan, a w Antychryście On. U duńskiego reżysera mężczyzna zawsze wyraża okiełznanie i rozum. Kobieta zaś bliższa jest naturze, a przez to - paradoksalnie - bardziej brutalna. Ale w tym filmie jakoś to nie zadziałało - nie wiem, może było to podane zbyt dosłownie. Przyznasz, że teleskop jest mało subtelnym atrybutem racjonalnego człowieka. Wolałbym, żeby John przejawiał swoje racjonalistyczne podejście przez cały film, bo wlepienie mu na siłę pewnej dawki scjentyzmu spłyca tę postać.
Zgadzam się z kilkoma Twoimi tezami: (a) istotnie, metafora "wstrajania się" jest bardzo trafna. Jednak z tego, co widzę istnieją ważne powody, dla których film nie "dostroił się" nie tylko do mnie, ale również i do części innych widzów; (b) zapewne niektóre wydarzenia z życia pozwalają lepiej zrozumieć ten film. Trudność ze znalezieniem "mojej" postaci polega z pewnością na tym, że znaczna większość z nich jest po prostu "przegięta", a ja nie czuję się człowiekiem, który klasyfikuje się do jednej lub drugiej skrajności; (c) jestem się w stanie zgodzić, że film obrazuje depresję. Twierdzę jednak, że robi to po prostu źle. I fakt ten staram się jakoś uzasadnić. Niemniej jednak, zapewne różnimy się doświadczeniami - i, jak sam zauważyłeś, nie znamy się. Cieszę się jednak, że Melancholia Ci się podobała. Jeżeli jakoś urzekł Cię ten film, to dobrze, że von Trier go nakręcił.
Ach, i jeszcze jedna rzecz. Wysoki poziom dyskusji zależy chyba od samych dyskutujących. Muszę przyznać, że - co jak co - ale do dobrych dyskutantów mam w tym temacie szczęście:)
za dużo Człowieka zbuntowanego Camusa w Pana opinii o człowieku pogrążonym w depresji. Mam wrażenie, że istotnie Lars zastosował wszystkie elementy charakterystyczne dla jego dzieł i świetnie je zrealizował jednak coś nie załapało. Nie zadziałało. Wyrównał to świetną realizacją graficzna i paroma fajnymi metaforami , zaś Cann dało mu nagrodę za całokształt.
Tak jak w przypadku drzewa życia albo filmu melancholia nie zrozumiałem albo nie było czego rozumieć. Rozdmuchanie dla mas. Coheliz ciśnie się wręcz na usta.