W codziennym życiu ma się wrażenie niektóre rzeczy trzymają się dobrze tylko dzięki dobremu klejowi, który trzyma wszystkie części w ryzach. W kinie bywa czasem podobnie. Analogicznym do kleju spoiwem, jest w tym przypadku Eryk Lubos (zasłużona nagroda im. Zbyszka Cybulskiego), bez którego rozsypało by to się niczym domek z kart.
To czysta energia, żywioł i dzikość serca w jednym. Pierwszorzędny autentyzm aktorskiej kreacji. Nawet zapowiadana tu psychiczna przemiana bohatera odbywa się bez cienia fałszu i ma charakter ujmująco stonowany.
Końcowa, świetna scena jest tego przykładem – umierający Igor niekoniecznie się zmienił. On tylko zrozumiał, że czas skończyć boksować się z życiem i z ringu życia zwyczajnie trzeba zejść. On po prostu nauczył się, jak godnie znieść porażkę…
Krytycy zarzucali debiutowi Wrony mizoginię, szowinizm i spaczenie kultury dalekiego wschodu. Choć coś w tym może i jest, nie popadałbym jednak w przesadę. Lubos sprawia, że ogląda się to nieźle…
Moja ocena - 5/10