...film oglądałem przed paroma laty jeszcze na VHS. Nigdy wcześniej, ani później żaden horror nie wywołał u mnie dreszczów na skórze (pomijając kilka obrazów w konwencji komputerowej Phantasmagorii - kiedyś tę myśl rozwinę), a przecież MD wcale do tego gatunku nie należy. Oczywiście moment kulminacyjny nastąpił przy scenie na zapleczu baru Winkie's w kontakcie z tzw. Włóczęgą, choć paradoksalnie ta scena stanowi zaledwie jeden z drogowskazów po fabule filmu. Moim zdaniem ten obraz to opus magnum Davida Lyncha. Film zamknięty i dopełniony, a przy okazji stosunkowo łatwy do interpretacji. Teoretycznie prosta love story na poziomie żeńskim (to się później oczywiście rozszerza o czynnik samczy) z tragicznym w skutkach rozstaniem, ale Lynch skupił się przede wszystkim na psychice jednej z uczestniczek tej historii. Wykazał jej stopniową degradację: na kanwie snu i w świecie rzeczywistym, które w filmie (tak jak np. w Lost Highway) zostały dosyć klarownie oddzielone, choć trzeba przyznać, że niesprawiedliwie, bo w proporcji 3:1. Obraz posiada wiele symboli, które ułatwiają nawigację po wyniszczonej chorobą zwaną miłością osobowości Betty, a jej tragiczny finał potęguje uczucie goryczy i ostatecznego upadku (dosłownie).
O wiele trudniejszy jest "Inland Empire", w którym Lynch wymaga od widza znajomości pradawnych legend słowiańskich. Bez tego nie ma szans przedostać się przez fabułę tego filmu.
'Inland Empire' nie widziałam bo rzeczywiście trudno mi się zabrac, ale 'Mulholland.. ' tak, kilka razy.. pamiętam ze po raz pierwszy oglądałam go na studiach, z koleżanką, w jakimś studyjnym kinie i choć znam Lyncha i wiem (mniej więcej;)) czego sie można po im spodziewać, to tak się bałam, ze potem pól seansu i drogę do domu trzymałam Kamilę za reke ;))) ale na poważnie, niesamowity, plus ta gęsta lynchowska atmosfera..
btw świetna mini recenzja