Nigdy bym się nie spodziewał, że ponowny seans może zrobić na mnie takie wrażenie.
Najwidoczniej, te kilka lat wcześniej i ocena 9/10 to nie byłem ja! Gdy film się skończył długo nie
mogłem do siebie dojść; mętlik w głowie i myśli ciągle o Mulholland Drive nie dawały mi spokoju.
Moim zdaniem fundament filmu jest stosunkowo prosty: najpierw sen i egzystencjalna
utopia/spełnienie wszystkich marzeń, następnie pobudka i okrutna, wręcz nie do przyjęcia
rzeczywistość. Zabawa jednak zaczyna się wśród szczegółów [...]. Niesamowity i jedyny w swoim
rodzaju klimat, aż trzeba go następująco ująć: po prostu "Lynchowski". Większość w filmie ma sens
i spokojnie idzie to do kupy poskładać, nawet jeżeli zdania są podzielone, to chociażby subiektywnie
(a to przecież w sztuce jest najważniejsze). Enigmatyczna, wprost wyjęta z "American Dream"
psychologiczna utopia, wymieszana z oniryzmem na tle miłości - dla mnie MAJSTERSZTYK. Jak
zwykle zauważyłem, iż Lynch lubi się bawić mieszając, lub zespalając nam 2 kontrastujące światy
(jak to było min. w Blue Velvet) - tutaj ten wymarzony, z kontrastującą rzeczywistością. Nie
rozumiem, dlaczego ludzie piszą, że jest to skrajnie przepakowane bełkotem dzieło, bowiem nie jest
"aż tak" trudne (choć faktycznie "nie oczywiste"), a wiele tych "niezrozumiałych" scen - jak już
wspomniałem - logicznie układa się w całość.
Jestem świeżo po pracy i nie mam zbytnio czasu się rozpisać "interpretacyjnie", ale gdy znajdę
czas skleję w całość merytoryczne przemyślenia, a nie jedynie same "ochy" i "achy". Póki co, tych
bardziej ciekawskich i chcących "wiedzieć" zapraszam do dyskusji, lub po prostu do zadawania
pytań. Postaram się odpowiedzieć.